[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przypadkowości, na oślep - czy może być większy bezsens? A przecież, jak się okazuje,
trzeba było wieków, żeby to zrozumieć.
Czyż trzeba nadmieniać, że i w tej sprawie nie ma u nas miejsca na żadne
przypadkowości, żadne niespodzianki? Same wybory mają raczej symboliczne znaczenie:
przypominają, że stanowimy jeden potężny, wielokomórkowy organizm, że jesteśmy -
mówiąc językiem  Ewangelii starożytnych - jednym Kościołem. Albowiem historia Państwa
Jedynego nie zna przypadku, by nawet pojedynczy głos ośmielił się w tym dniu zakłócić
majestatyczne unisono.
Starożytni podobno przeprowadzali wybory w jakiejś tam tajemnicy, kryjąc się jak
złodzieje; niektórzy nasi historycy twierdzą nawet, że na obchodach świąt wyborczych
zjawiali się starannie zamaskowani (wyobrażam sobie to fantastyczne mroczne widowisko:
noc, ulica, skradające się pod ścianami postaci w czarnych płaszczach; chwiejący się na
wietrze szkarłatny płomień pochodni...). Czemu miała służyć cała ta tajemniczość - do tej
pory ostatecznie nie wyjaśniono; najprawdopodobniej wybory wiązały się z jakimiś
mistycznymi zabobonami, może nawet - ze zbrodniczymi obrzędami. My nie mamy nic do
ukrycia, my nie mamy czego się wstydzić: świętujemy wybory jawnie, uczciwie, w biały
dzień. Widzę, jak wszyscy głosują na Dobroczyńcę - i jakże mogłoby być inaczej, skoro
 wszyscy i  ja - to jedno  MY . O ileż to szlachetniejsze, szczersze, wyższe nad tchórzliwą,
złodziejską  tajemnicę starożytnych. Poza tym: o ileż bardziej celowe. Jeżeli nawet założyć
rzecz niemożliwą, to znaczy jakiś dysonans w zwykłej monotonii, to przecież niewidzialni
Opiekunowie są tu, na miejscu, w naszych szeregach: od razu mogą ustalić numery tych,
którzy zbłądzili, ich samych ocalić przed dalszymi fałszywymi krokami, a Państwo Jedyne -
przed nimi. A wreszcie, jeszcze jedno...
Za ścianą po lewej: przed lustrzanymi drzwiami szafy - kobieta pospiesznie rozpina
junifę. I na sekundę mgliście: oczy, wargi, dwie ostre różowe zalążnie. Potem opada zasłona,
we mnie natychmiast dzień wczorajszy, i nie wiem - co:  wreszcie jeszcze jedno , i nie chcę o
tym, nie chcę! Chcę tylko jednego: I. Chcę, żeby w każdej chwili, w każdym momencie,
zawsze była ze mną - tylko ze mną. A to wszystko, co teraz pisałem o Jednomyślności, jest
niepotrzebne, to nie to, mam ochotę wszystko wykreślić, podrzeć, wyrzucić. Bo wiem (to
bluznierstwo, ale niech będzie): święto - to tylko z nią, tylko wtedy, kiedy ona będzie przy
mnie, ramię przy ramieniu. A bez niej - jutrzejsze słońce będzie tylko krążkiem z blachy,
niebo - blachą malowaną na niebiesko, a ja sam... Chwytam za telefon:
- I, to wy?
- Tak, to ja. Wy tak pózno?
- Może jeszcze nie za pózno. Chcę was prosić... Chcę, żebyście jutro byli ze mną.
Kochana...
 Kochana - mówię całkiem cicho. I nie wiedzieć czemu miga mi przed oczami scena
z dzisiejszego poranka na pochylni: dla żartu położyliśmy pod strunowym młotem zegarek -
zamach, podmuch w twarz - i tkliwie stutonowe, lekkie zetknięcie z kruchym zegarkiem.
Pauza. Wydaje mi się, że słyszę tam - w pokoju I - czyjś szept. Potem jej głos:
- Nie, nie mogę... Przecież rozumiecie: sama bym... Nie, nie mogę. Dlaczego?
Zobaczycie jutro.
Noc
Notatka 25
Konspekt:
ZSTPIENIE Z NIEBA
NAJWIKSZA W HISTORII KATASTROFA
SKOCCZYAY SI RZECZY WIADOME
Kiedy na początku wszyscy wstali i uroczystą powolną powłoką zakołysał się nad
głowami hymn - setki kotłów Wytwórni Muzycznej i miliony głosów ludzkich - na sekundę
zapomniałem o wszystkim: zapomniałem o czymś niepokojącym w słowach I na temat
dzisiejszego święta, chyba nawet zapomniałem o niej samej. Byłem teraz znów chłopcem,
który niegdyś płakał tego dnia z powodu malutkiej, tylko dla niego widocznej plamy na
junifie. Choć nikt wokół nie dostrzega czarnych - nie do zmycia - plam na mnie, ja przecież
wiem, że dla mnie, przestępcy, nie ma miejsca wśród tych twarzy szeroko otwartych. Ach,
gdyby tak wstać, choćby w tej chwili, i zachłystując się wykrzyczeć całą prawdę o sobie.
Niechby potem nastąpił koniec - byle przez sekundę poczuć się czystym, bezmyślnym jak to
dziecięco niebieskie niebo.
Oczy wszystkich kierowały się tam, ku górze: w porannym, nieskazitelnym błękicie,
nieobeschłym jeszcze z nocnych łez - ledwie dostrzegalna plamka, raz ciemna, raz świetlista.
To z niebiosów zstępował ku nam On - nowy Jehowa w aero, równie mądry i kochająco
okrutny, jak Jehowa starożytnych. 2 każdą chwilą On był coraz bliżej - i coraz wyżej ku
niemu na spotkanie miliony serc - i oto już On widzi nas. A ja wraz z nim w myślach
spoglądam w dół: zaznaczone linią drobnych błękitnych punkcików koncentryczne kręgi
trybun - jakby koła pajęczyny, obsypane mikroskopijnymi słońcami (- błyski blaszek); a w jej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl