[ Pobierz całość w formacie PDF ]
taka, że jechałem na podeszwach butów.
Koła buksowały. Robert także wysiadł, spocony ze zmęczenia, taki sam jakby był teraz tu,
koło mnie. Pół wisząc, pół odbijając się od grud na skraju szosy, pomagał mi pchać. Właśnie wtedy
minęli nas rywale: z daleka od zakrętu dodali gazu i z wyciem wpadli na jakiejś setce w wielką
krzywiznę, podrzuciło ich ku drzewom z prawej strony, ale tam grunt nad szosą piął się do góry,
odbijając się więc lekko od tej stromizny - zniknęli. Słychać było, jak ze zgrzytem wchodzą w
następny zakręt.
A my ciągle nie mogliśmy sobie poradzić z wyprowadzeniem wozu na środek szosy. Wtedy
Robert krzyknął - wskakuj! - a sam był już w środku, już naciskał gaz. Silnik wył na wysokich
obrotach, jedno koło sterczało nad przepaścią, ale nagle wóz ruszył i już byliśmy przy pierwszym
zakręcie.
Dodał gazu, zarzucił tylne koła na prawo aż wyskoczyły na ten pochyły stok i odbił.
Wprowadził wóz tuż pod skałą w następny zakręt. Byle z dala od śliskiego skraju po
- Ukochany z księżyca lewej stronie, byle nie dostać się w tę - jak to powiedział - ssawkę
przepaści. Lampka nad pulpitem z programem świeciła bezbłędnie, zacząłem odczytywać zakręty.
- Pomyliłem - tak, pomyliłem szybkość, odczytałem ją z następnej linijki. To tak, jakbym
przeskoczył zakręt. A tam łuk jest znacznie większy,droga lepiej poprowadzona i można
ryzykować sto dwadzieścia pięć na godzinę.
- Pomyliłeś - Robert zmarszczył brwi. Starał się odtworzyć w pamięci tę scenę, która trwała
ułamki sekund.
- Nie - powiedział po namyśle - to ja się pomyliłem. To ja mimo ostrzeżenia wyciągnąłem
stodwudziestkępiątkę, o kilka kilometrów za dużo, o tych pięć. Dalej już nie pamiętam.
- Ani ja Spojrzał na mnie
- O co ci chodziło, chłopie? - zapytał.
Nie odpowiedziałem. Nie pamiętałem dobrze tej króciutkiej scenki. Ach, czy naprawdę
tego nie pamiętałem?
Mimo to poczułem ulgę. Wydało mi się, że nic a nic z tej sceny nie pamiętam i Robert po
raz drugi rozpłynął się, wrócił na swoją ostatnią fotografię.
Wstałem, zostawiłem wszystko tak, jak było ułożone, nie wygaszałem aparatury, tykała
cichutko. Wybiegłem z labu i zarzuciwszy na siebie nieprzemakalny płaszcz, wyszedłem w deszcz
na miasto. Nie brałem wozu. Od czasu tej kraksy mam awersję do jazdy samochodem. Zresztą
Elżbieta mieszkała niedaleko.
Wbiegłem na drewniane kręte schody jej willi. W całej dzielnicy, którą tak lubiłem, mgła
snuła się po ogrodach. Zaczynała się tuż za wałem wiślanym, ale przebijały ją tam silne błyski
świateł sodowych. Dopiero wśród drzew światła się urywały. Następowała strefa cienia i
intymnych błysków lamp spoza zasłoniętych willowych okien.
- Nie zamykasz nigdy drzwi - powiedziałem, gdy wyszła do hali u.
- Zapomniałam, często teraz zapominam. Po co tu przyszedłeś?
Wiedziałem, że mnie tak przywita. Oczekiwałem takiego powitania, ale równocześnie
czułem nieprzepartą potrzebę zobaczenia jej, choćby mnie zaraz chciała się pozbyć.
- Wyrzucisz mnie?
Milcząco przypatrywała mi się z wielką uwagą. Znała mnie doskonale, ale ja jej nie
poznawałem. Z delikatnej i uległej dziewczyny zrobiła się twarda, szorstka, apodyktyczna. Mówiła
mi nieraz, że mój widok przypomina jej najgorsze chwile. Zerwała też z rodziną, ze wszystkimi
bliskimi.
Rano szła do pracy, tam przesiadywała w laboratoriach swego instytutu jak mogła najdłużej
i dopiero póznym wieczorem wracała. Absolutnie nie dopuszczała do jakichkolwiek moich
kontaktów z jej pracą. Próbowałem się zbliżyć do jej szefa. Znałem go, razem studiowaliśmy.
Oświadczył mi, że naprawdę nie ma czasu na żadne rozmowy, powiedział mi raz nawet, że
wyglądam teraz na psychopatę. Te twoje natręctwa dawno już nie mieszczą się w granicach
normy".
- Znowu grzebałeś się w tych swoich ohydnych doświadczeniach - powiedziała.
Skinąłem głową. Wiedziała doskonale co robię, bo przecież na początku sama mi w mojej
pracy pomagała, jej zawdzięczam montaż sporej części aparatury.
Gdy jej to próbowałem niedawno przypomnieć, wyciągnęła ręce przed siebie, jakby mnie
chciała odepchnąć, jakby mój widok był dla niej nie do zniesienia. - Oszukiwałeś mnie! -
krzyknęła. - Oszukiwałeś mnie. Nie znałam się na ludziach.
- Chciałem ci tylko powiedzieć...
- Wiem, co mi chcesz powiedzieć. %7łe ciągle ci się nie udają te twoje eksperymenty z
truposzami, ta twoja ohydna mania.
Tak to ostatnio zawsze nazywała. Przypominała mi zaraz, jak od samego początku naszej
przyjazni opowiadałem jej z maniackim uporem, że jestem chory, że mam słabe serce, że lada
chwila mogę się wykończyć. Starałem się ustalać jej życie po swojej śmierci w coraz to
drobniejszych szczegółach - jak ma się zachowywać, z kim spotykać, kogo uważać za przyjaciela a
kogo się wystrzegać. Zastanawiałem się, jak zachowają się po tym nieodwołalnym fakcie ona i inni
moi bliscy. Wszystko to usprawiedliwiało w jej oczach moje badania. Okazywała mi wtedy
mnóstwo współczucia. Jej tkliwość i delikatność tkwiły u podstaw naszej spokojnej przyjazni do
czasu poznania Roberta.
- Chciałem ci właśnie powiedzieć, że moje doświadczenia udają się, tak! - udają.
- Cóż ty chcesz zrobić z ludzką śmiercią - krzyknęła histerycznie - jakim prawem
przerywasz czyjąś śmierć? Dla kogo to robisz? Kogo wzywasz i w jakim celu?
- Widziałem się z Robertem.
To było dla niej zbyt silne. Osunęła się na kanapę. Usiadłem koło niej pełen współczucia.
W gruncie rzeczy swoje eksperymenty zacząłem z ukrywaną nawet przed samym sobą
myślą o swoim wskrzeszeniu - gdyby ktoś kiedyś chciał to zrobić za pomocą mojej machiny. To
był główny motor tej pasji.
Jeśli umrę, może trafi się ktoś, kto każe mi wstać, kto zechce mnie widzieć, rozmawiać ze
mną, kto mi zachowa swoją bliskość.
Pasja płynęła z niewiary, że ktoś zechce to zrobić, że ktoś w ogóle kiedykolwiek zapragnie
czegoś takiego.
Czy naprawdę pragniemy wskrzeszać swoich bliskich, przedłużać ich egzystencję; czy
robiliśmy to bez egoistycznych pobudek, dla nich, dla ich swobody, zgodnie z ich wolą? Czyż
mając na myśli ukochanych zmarłych nie kochamy w nich tylko siebie, swojej przeszłości? Czy
jest w tym coś więcej?
W jakim celu wzywam Roberta, zmuszam go do przeżywania jeszcze raz naszej tragedii,
która tak zaważyła na życiu trojga osób; czyż robię to dla niego? Ach, wiedziałem doskonale, że
niczego takiego się w swoich eksperymentach nie doszukam. W niczyich, jeśli ktokolwiek
podejmuje taki -temat, jeśli się para wywoływaniem przeszłości. Elżbieta ocknęła się z omdlenia,
podałem jej pastylkę orzezwiającą, mamy już znakomite naprawdę lekarstwa, które ogromnie
ułatwiają ratowanie bliznich. - Nie trudno dziś poświęcać się dla kogoś - pomyślałem, gdy
błyskawicznie przychodziła do siebie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]