[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uporządkować chaos, który opanowywał pokład Królowej Słońca. Mimo że podzielili się
swym domysłem z kapitanem, to jednak Jellico nie mógł nic w tej sprawie zrobić. Jeżeli ci
czterej, którzy wspólnie wychylili gorzki puchar przyjazni, mieli okazać się odporni na
wiszące nad statkiem nieszczęście, to nie było możliwości, by dowiedzieć się, dlaczego i jak
to się stało.
Czas na statku niewielkie miał znaczenie. Nie zdziwili się, gdy Steen Wilcox zsunął
się ze swego siedzenia przed komputerem i tak jak pozostali został odniesiony do izolatki. Nie
licząc młodszej czwórki już tylko Jellico opierał się zarazie, przejmując opiekę nad
nieprzytomnymi. Ich stan nie ulegał zmianie. W miarę upływu dni i godzin nie pogarszał się,
ale i nie poprawiał. Lecz każdy dzień i każda godzina przybliżały ich do jeszcze większego
niebezpieczeństwa. Prędzej czy pózniej będą musieli przejść z Hiper do własnego układu i
samo opuszczenie krzywej było czymś, co nawet stary weteran musiał odczuć. Okrągła z
natury twarz Ripa zapadała się z upływem czasu. Jellico wciąż się trzymał, lecz gdyby i on
zachorował, cała odpowiedzialność za manewr przejścia spadłaby bezpośrednio na Shannona.
Najmniejszy nawet błąd mógł okazać się przyczyną ich beznadziejnej wędrówki, być może na
zawsze.
Dan i Ali przejęli od Ripa prawie wszystkie obowiązki. Jedynym jego zadaniem była
praca przy komputerze na miejscu Wilcoxa. Bez przerwy ślęczał nad danymi kursu, który
astronawigator poprzednio wyznaczył. Kapitan Jellico sprawdzał je ponownie, jego oczy
zapadały się coraz bardziej.
Gdy nadszedł decydujący moment, Ali zajął miejsce w pomieszczeniu silnikowym.
Towarzyszył mu Weeks, by mieć oko na kontrolki, których tymczasowy mechanik nie mógł
objąć wzrokiem. Upewniwszy się, że chorzy są unieruchomieni w pasach bezpieczeństwa,
Dan zajął miejsce Tang Ya w kabinie kontrolnej, by odczytywać dane przejściowe.
Mocno ochrypły głos Ripa wywoływał dane. Pomimo że Dan posiadał ogólne,
teoretyczne podstawy, czuł się kompletnie zagubiony, zanim Shannon nie skończył ustalania
pierwszych współrzędnych. Jellico odpowiadał, a jego ręce wprawnie przesuwały się po
pulpicie sterowniczym.
- Przygotować się do przejścia. - Ochrypły głos dotarł do maszynowni, w której
zamiast Stotza siedział teraz Ali.
- Silniki gotowe. - Głos powrócił stłumiony długą drogą z wnętrza statku.
- Zero, pięć, dziesięć. - Ponownie rozległ się głos Jellico.
Dan stwierdził, że nie jest w stanie dłużej patrzeć. Zamknął oczy, starając się
wytrzymać zawroty głowy spowodowane przejściem. Wreszcie zaczęło się i poczuł, że wiruje
z uczuciem mdłości w drgającej przestrzeni. Pózniej stwierdził, że siedzi w zdobionym fotelu
technika komputerowego i patrzy na Ripa.
Strumienie potu spływały po ciemnej twarzy Shannona. Wilgotna plama wielkości
obu dłoni Dana pokryła jego tunikę na plecach.
Przez chwilę nie podnosił głowy, by spojrzeć na ekran kontrolny, który pokazywał,
czy im się udało. Lecz kiedy to uczynił, zobaczył znane konstelacje. A więc wyszli i nie
mogli zejść zbyt mocno z kursu, który wyznaczył Wilcox. Oczywiście pozostał im do
pokonania własny układ, lecz przejście mieli już za sobą. Rip westchnął głęboko i skrył głowę
w dłoniach.
Przestraszony Dan odpiął swój pas bezpieczeństwa i pośpieszył do niego. Gdy
schwycił Shannona za ramię, jego głowa opadła bezwładnie. Czy i Rip zachorował? W tej
chwili zamruczał coś i otworzył oczy.
- Czy boli cię głowa? - Dan potrząsnął nim.
- Głowa? Nie - odparł sennie Rip. - Spać, tak chce mi się spać.
Nie wyglądał na cierpiącego. Trzęsącymi się rękoma Dan wyciągnął go z fotela i
prawie niosąc poprowadził do kabiny. Modlił się, by było to tylko zmęczenie, a nie choroba.
Statek poprowadził teraz automatyczny pilot, póki Jellico nie ustawi kursu.
Dan położył Ripa na koi i ściągnął mu tunikę. Drobna twarz śpiącego wyglądała
mizernie na tle miękkiego łóżka. Shannon wtulił się w posłanie, jak dziecko odwracając się i
zwijając w kłębek. Na jego skórze nie było widać jednak żadnych śladów, to rzeczywiście był
tylko sen, a nie plaga, która i jego mogła dotknąć.
Instynkt podpowiedział Danowi, by wrócił do kabiny kontrolnej. Nie miał
doświadczenia jako pilot, lecz może mógł się na coś przydać teraz, gdy Rip odpadł być może
na długie godziny.
Jellico siedział zgarbiony przed mniejszym komputerem i wkładał taśmę pilota. Na
jego wychudzonej twarzy spod cienkiej skóry wystawały ostro kości nosa, szczęki i
policzków.
- Shannon chory? - Z jego mocnego, stanowczego głosu pozostał zaledwie szept.
Kapitan nie odwracał głowy.
- Po prostu wyczerpany, sir - zapewnił go pośpiesznie Dan. - Nie ma symptomów
choroby.
- Jak dojdzie do siebie, powiedz mu, że współrzędne są wyliczone - mruknął Jellico. -
Dopilnuj go, żeby sprawdził kurs za dziesięć godzin.
- Ale, sir - Dan chciał zaprotestować, lecz dał spokój, widząc, jak kapitan próbuje
wstać, podpierając się na drżących dłoniach. Thorson skoczył do przodu, by podtrzymać
tamtego, jedną ręką szarpnął za kołnierz tuniki, rozrywając zapięcie.
Wszystko było jasne - na spoconym gardle wyraznie widać było czerwoną plamkę.
Jellico trzymał się na nogach, powstrzymując fale bólu jedynie siłą woli. Dan chwycił go
mocno i odciągnął od komputera, mając nadzieję, że kapitan wytrzyma, póki nie dojdą do
jego kabiny.
Gdy dotarli tam, przywitały ich wrzaski Hoobata. Dan uderzył z wściekłością w
klatkę. Siedząc w kołyszącej się teraz klatce, stworzenie zamilkło i gapiło się swymi
okrągłymi, złośliwymi oczami, jak Dan kładzie kapitana na łóżko.
Zostało nas już tylko czterech, pomyślał ponuro Dan i wyszedł z kabiny. Jeśli Rip
dojdzie do siebie na czas, to mogą wylądować. - Dan wstrzymał oddech na myśl o tym, że
Shannon mógłby być chory i on sam musiałby sprowadzić Królową do lądowania. Do
lądowania, gdzie? Miejscem kwarantanny dla Ziemi było Luna City na Księżycu. Wystarczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]