[ Pobierz całość w formacie PDF ]

śniada kobieta z dzieckiem na ręku zastąpiła mu drogę, wdzięcząc się do niego nieśmiało. Paweł
przystanął, powiedział dzień dobry i dał suwerena z uśmiechem i kilkoma pieszczotliwymi słowami
dla brudnego dziecka, po czym odszedł z twarzą jeszcze bardziej rozpromienioną.
A kobieta wołała za nim z wdzięcznością:
 Błogosławieństwo na głowę pańską. Oby pana własny syn królował na tronie.
Fala upojenia rozlała się po żyłach, gdy wspomniał, ile prawdy było w tym proroctwie Cyganki.
Szedł i szedł przed siebie, zapomniawszy o porze śniadania. Nie mógłby teraz widzieć nawet
rodziców; i jak dawniej w zmartwieniu, tak i teraz czuł, że musi być sam ze swoją radością.
Gdy pózno po południu wrócił do domu, potrafił już opanować trochę dziki potok szczęścia i ująć go
w karby rozsądniejszych myśli i pytań. Na pewno ona napisze jeszcze więcej i ułoży jakiś plan
spotkania. A teraz było dla niego niezmierną pociechą to, że znów choć listownie zetknął się z nią i że
ona jest jego, jego własna. Milczenie zostało zerwane, a ona swym przenikliwym rozumem wynajdzie
na pewno jakiś sposób spotkania się.
Stempel pocztowy był z Wiednia  to jednak nic nie znaczy. Mogła tam posłać Dymitra, żeby
stamtąd wyprawił list. Ale gdyby nawet byli na końcu Europy, tylko kilka dni oddzielało go od
ukochanej i od  syna! Dopiero teraz jasno zdał sobie sprawę z faktu ojcowstwa. 1 głośno
powiedział:  Mój syn!"
Z dzikim krzykiem uniesienia zaczął biec pędem, jak mały chło-
piec, a Pik biegł obok niego, szczekając głośno w dowód uznania i radości. Po chwili Paweł zwolnił
bieg z sercem rozśpiewanym radosną nadzieją.
Ale nawet ojciec nie mógł się domyślić, dlaczego tego dnia wieczorem przy obiedzie, Pauł podniósł
szklankę z szampanem i w mileczeniu spełnił cichy toast, podczas gdy jego oczy błądziły w prze-
strzeni z takim wyrazem upojenia, jak gdyby zobaczył niebo.
* * *
Naturalnie, że w miarę jak upływały dni, radość Pawła zmniejszała się. Zastąpił ją bezustanny
niepokój, ciągła, prawie chorobliwa ciekawość i żądza nowych wiadomości. Z pewnością ona była
chora, inaczej na pewno dałaby jakiś znak.
Tyle razy odczytywał jej słowa, pisane ołówkiem, był teraz pewien, że zostały napisane osłabioną i
drżącą ręką  na pewno. Lecz nie miał siły na tworzenie tych strasznych przypuszczeń.
List przybył drugiego marca, a więc jego syn gdy, list ten był pisany, liczył jedenaście dni.
Paweł bardzo mało znał się na takich rzeczach, choć rozumiał jasno, że kobieta potem może bardzo
chorować. Lecz w takim razie Anna lub Dymitr mogliby mu coś donieść z własnej inicjatywy. Ta
nadzieja pocieszała go trochę, lecz w trop, jak pies gończy, nadbiegła trwoga, która go ścigała
nieustannie. Nie chciał opuścić domu, w Londynie nie pokazał się ani na jeden dzień.
Mogło przecież coś nadejść w jego nieobecności, jakieś poselstwo, albo polecenie, może wezwałaby
go do siebie i on ominąłby tę sposobność. Jeszcze intensywniej niż kiedykolwiek przeżywał te trzy
tygodnie szczęśliwości  każde słowo, które ona kiedyś wypowiedziała, dzwięczało, w pamięci. I
zawsze na samotnych spacerach, albo na przejażdżkach konnych czy wyprawach myśliwskich
puszczał wodze myślom i pozwalał wspomnieniom dzwięczeć w sercu.
Lecz pragnienie, żeby być blisko niej, rosło w nim coraz bardziej i ogarniało go całego.
Niekiedy, gdy szybki galop na koniu rozgrzał mu krew, rozmyślał o swoim synu z triumfem i chełpił
się nim. Jak on go będzie kochał, będzie go uczył jezdzić konno, tresować psy, strzelać, słowem
nauczy go być prawdziwym angielskim dżentelmenem. Ach, dlaczego ona jest królową, ta jego
ukochana, czemu nie może być tutaj, jego żoną, którą mógłby otaczać czcią i przywiązaniem. Na
pewno wystarczyłoby im obojgu to życie ciche, pełne prawdy, miłości i słodyczy, ale nawet gdyby tak
nie było, to mogli przecież z całego świata wybierać sobie miejsce zamieszkania, byle tylko być
razem. Obaj, Paweł i jego ojciec, tworzyli milczące przymierze  ojciec nie przeszkadzał synowi
rozmyślać, gdy razem wracali z polowania.
Pewnego popołudnia, gdy czuł się jakoś więcej na siłach do znoszenia ludzkiego towarzystwa,
poszedł na herbatę do pokoju matki. I gdy tak siedział, oparty o poręcz fotela w szkarłatnym
myśliwskim ubraniu, pod którym pysznie rysowała się jego wysoka, silna figura, wzrok jego po raz
pierwszy z uwagą padł na mnóstwo portretów, zdobiących ściany pokoju  był to przeważnie on sam
w nieskończonych odmianach, od lat niemowlęcych, potem z okresu jeżdżenia na drewnianych
konikach, potem z psami, potem na prawdziwym koniu w kołnierzyku i mundurku z Eton, we
flanelowym kostiumie do krokieta, potem grupa z Oksfordu, a wreszcie niewielka ilość portretów i
fotografii z ostatnich lat. Jak on wyglądał młodo, jaki był uśmiechnięty i rozpromieniony. Była jeszcze
jedna śliczna miniaturka, przedstawiająca go w najrozkoszniejszej z rozkosznych pozycji, która stała
na samym środku biureczka  było to prawdziwe arcydzieło delikatnego smaku i wdzięku, malowane
z artyzmem na kości słoniowej.
Portrecik otoczony był ramką z perełek, a u dołu, obok nazwiska malarza, był napis: Pawełek
Verdayne w wieku pięciu lat i trzech
miesięcy.
Był to portret całej sylwetki Pawła, stojącego obok wielkiego poręczowego krzesła w błękitnej
aksamitnej sukience i dużym wykładanym kołnierzyku koronkowym, a kędziory złotych włosów,
spadały mu na karczek i ramiona.
 Czy ja naprawdę byłem podobny do tego malca, mamo?  zapytał. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl