[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Komputer. Czy w pobliżu znajduje się jakieś zródło radiowe pochodzenia
sztucznego?
Tomowi aż opadła szczęka. Inni mieli miny niewiele mądrzejsze.
Ja nic takiego nie powiedziałem wyszeptał.
Starając się ukryć zirytowanie, potrząsnął głową.
Może zrobiłeś to bezwiednie zasugerował cicho Jan. Roger machnął lekceważąco
ręką.
Przecież byśmy usłyszeli.
Dyskusja utknęła w miejscu, gdyż Tom podszedł do monitora i przyglądał się
satelicie. Stał tak chwilę, twarz w twarz z jego powierzchnią.
Dziwna okolica powiedział. Wolałbym już być na Ziemi.
Pózniej włączyli pole na maksymalne pochłanianie energii i ruszyli ku obiektowi, na
którym istniało zródło promieniowania radiowego, nadające bezustannie sygnał do
złudzenia przypominający kod wywoławczy Stowarzyszenia Astronautycznego. Pięć
godzin pózniej weszli na parkingową, tuż nad miejscem, gdzie pracował nadajnik.
Przekonani o jego ziemskim pochodzeniu, chcieli jak najszybciej zejść lądownikiem.
Sądzili naiwnie, że każda minuta może być droga. Właśnie wtedy to się zaczęło.
Jan i Karlem wciągnęli już Skafandry i Roger sprawdzał uszczelniacze. Kiedy
założyli hełmy, Jan szarpnął Rogera za rękaw.
Co to jest, u licha? spytał i mimo że głos był stłumiony, słychać było w nim lęk.
Jan wskazywał na fotel stojący przy pulpicie. Wydawało się, że widzą blady i
zwiewny zarys ludzkiej postaci, zarys tak niewyrazny, że nie byli pewni swego
wrażenia. Podbiegli bliżej. Naturalnie fotel był pusty, Roger położył dłoń na
siedzeniu.
Ciepłe, cholera stwierdził. Tom chwycił go za ramię i wręcz odepchnął do tyłu.
Przesunął dłonią po plastyku.
Bzdura! warknął. Jest chłodne! Słyszeliście chyba o sugestii. Prawda?! Był zły
jak nigdy.
Czy to ty? spytał Karl Rogera. Ten zrobił wielkie oczy.
Co ja? odparł.
O co chodzi? Tom był wściekły. Co kombinujecie?
No& ktoś uderzył mnie w ramię. Wyraznie poczułem!
Tom czerwieniał po czubki włosów i widać było, że z trudem hamuje w ustach jakieś
słowo.
Założyć hełmy i do lądownika. Wykonać!
Karl jeszcze chciał się tłumaczyć, ale Jan chwycił go za rękę kładąc palec na
ustach. Karl wzruszył ramionami i coś zamruczał do siebie.
Jasny korytarz zaprowadził ich do włazu, za którym tkwił grawilot. Przez okolone
lampkami wejście przemknęli do środka. Wcisnęli się w fotele, zatrzask Karla chwycił
dopiero za trzecim razem. Jan poczekał, aż się upora z opornym przedmiotem i
wystukał na klawiszach procedurę startu. Zatańczyły światełka i po chwili kalkulator
pokładowy zasygnalizował, iż przejął program lotu od komputera -matki. Sprawdzili
łączność. Wszystko było w porządku, nawet głos Toma się uspokoił. %7łyczył im
powodzenia. Podziękowali. Płynnie, bez przeciążeń wypłynęli z wnęki cumowniczej w
ciemny kwadrat próżni. Słońce podobne było do ziemskiego, tylko trochę większe i
jaśniejsze. Zasłaniała je, pozornie wielka tarcza globu, będącego tutejszym
odpowiednikiem Jowisza. Wyraznie było widać warstwową budowę atmosfery, przez
którą snuły się długie warkocze dymu wybiegające z niższych warstw gazu. Ku
północy planeta ciemniała ukazując jakby przybrużdżoną powierzchnię.
W szóstej minucie lotu grawilot przechylił się do przodu. Sylwetka satelity
momentalnie wskoczyła na ekran. Karl chwycił manetki, gotów w każdej chwili
przejąć prowadzenie. Ale na razie automat schodził równo, ku podnóżu niewielkich,
obłych wzgórz.
Ciążenie równe połowie ziemskiego odczytał Jan. Co ta bestia ma w sobie?
Sygnał dochodził z małej i płaskiej doliny, zamkniętej z północy kraterem o
rozmytym brzegu: inne, mniejsze, zaścielały prawie całą nieckę z wyjątkiem zbocz,
które szarymi tarasami spadały ku zagłębieniu. Pośrodku widzieli jaśniejszą plamę
gruntu, której odgałęzienia, jak macki rozchodziły się na boki.
Karl ujął stery bardziej ufając sobie niż automatowi. Poza tym, nie miał zamiaru
siadać na nadajniku, co niewątpliwie uczyniłby autopilot. Tam gdzie lądowali wstawał
właśnie dzień. Nisko wiszące słońce wywoływało długie i gęste cienie, lekko, wręcz
niedostrzegalnie rozmyte rzadką atmosferą. Schodzili do lądowania i horyzont, jak
zawsze na małych obiektach, błyskawicznie skoczył w górę. Kompensator był bez
zarzutu, gdyż delikatnie osiedli w pyle.
Tom. Wszystko przebiega planowo mówił Karl, połączony z radiem kablem
skafandra. Jesteśmy około dwustu metrów od nadajnika.
Dobrze zachrypiało w głośniku. Niech jeden zostanie, a drugi się rozejrzy. Co
widzicie?
Jest tam coś, co wygląda na obelisk albo blok skalny o regularnym kształcie.
Więcej nie widać, bo słońce świeci z jego strony.
Rozumiem odparł Tom. Te paskudne zakłócenia wywoływane są przez planetę.
Ma dużą radiację. Skończyłem.
Karl wyjął łącze z nadajnika i wstał tak szybko, że Jan zrozumiał, że to nie jemu
przypadnie rekonesans. Aby to sobie odbić, zrobił oko do Karla.
Uważaj aby cię tam nic nie obmacywało powiedział ze zgryzliwym uśmiechem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]