[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dzika okolica, porośnięta puszczą i pełna skalistych płaskowyżów, po których mało kto potrafił się
poruszać, wznoszących się w kierunku górskiego pasma Beartooth. Tam wystarczyłaby jedna
dobra strzelba, by powstrzymać całą armię. Zatrzymali się nad małą rzeczką, by napoić spocone
konie, po czym ruszyli dalej w kierunku szczytów górskich.
TRZYDZIEZCI kilometrów za nimi sześciu wojowników, bacznie wypatrujących śladów
stalowych podków na ziemi posuwało się w niezbyt forsownym tempie, by nie zmęczyć nadto
koni.
Pięćdziesiąt kilometrów na północ patrol kawalerzystów pędził w kierunku południowym,
również poszukując śladów uciekinierów. W południe zwiadowcy z plemienia Kruków nagle
zwolnili i zaczęli krążyć, wpatrując się w skrawek wysuszonej słońcem ziemi. Pokazali palcami
ślady podków i niepodkutych kopyt. Nieco dalej natknęli się na odciśnięte w ziemi kopyta pięciu
lub sześciu indiańskich koni.
- Czyli mamy konkurencję - mruknął porucznik. - Nieważne.
Popędził swoich ludzi dalej na zachód, choć ich wierzchowce były już zmęczone. Kiedy
pół godziny pózniej wspięli się na szczyt wzgórza, wyciągnął lunetę i rozejrzał się po okolicy.
Dojrzał tuman kurzu, a pod nim sześć maleńkich postaci ludzkich jadących niespiesznie na
koniach w stronę gór.
Czejeńscy wojownicy napoili konie w Bridger Creek, w pobliżu miejsca gdzie dziś
znajduje się wieś Bridger i zatrzymali się z zamiarem półgodzinnego odpoczynku. Jeden z nich,
przycisnąwszy ucho do ziemi usłyszał tętent kopyt dochodzący z tyłu, dosiedli więc koni i
pojechali dalej. Po przebyciu półtora kilometra dowodzący grupką Indianin skręcił w bok, polecił
wszystkim schować się za pagórkiem, a sam wspiął się ostrożnie na jego szczyt by się rozejrzeć.
Dostrzegli żołnierzy na koniach.
Po dotarciu do rozstaju dróg patrol kawalerzystów zatrzymał się. Zwiadowcy z plemienia
Kruków zeskoczyli na ziemię i zaczęli szukać śladów. Czejenowie widzieli wyraznie, że pokazują
na zachód. Po chwili patrol ruszył w tamtym kierunku.
Czejenowie podążyli równolegle z nimi, śledząc kawalerzystów tak jak Mały Wilk śledził
generała Custera wzdłuż brzegów Rosebud. Jednak póznym popołudniem Kruki dostrzegły ich.
- To Czejenowie - powiedział jeden ze zwiadowców. Porucznik wzruszył ramionami.
- Ach, nieważne. Niech sobie polują. My ścigamy naszą własną zwierzynę.
Obie grupki posuwały się naprzód aż do zmierzchu. Kiedy słońce dotknęło szczytów gór,
trzeba było dać koniom odpocząć. Po za tym teren robił się coraz trudniejszy, a szlak coraz mniej
widoczny. W ciemnościach dalsza podróż była zupełnie niemożliwa.
JADCY piętnaście kilometrów przed nimi Ben Craig doszedł do identycznego wniosku.
Rosebud była silną, wytrzymałą klaczą ale przebyła tego dnia osiemdziesiąt kilometrów po
nierównym terenie dzwigając na sobie nie tylko jezdzca, lecz również bagaż. Po za tym Szepczący
Wiatr nie była przyzwyczajona do długich podróży na grzbiecie konia i opadła z sił. Zatrzymali się
przy rzeczce Bear Creek, na południe od dzisiejszego miasteczka Red Lodge, ale nie rozpalali
ogniska z obawy, że ktoś mógłby ich dostrzec.
Nocą temperatura gwałtownie spadła. Otulili się śpiworem z bawolej skóry, a kilka sekund
pózniej dziewczyna już spała. Craig trzymał straż przy swej ukochanej.
Choć nikt ich nie niepokoił, Ben wstał przed świtem. Zjedli w pośpiechu nieco suszonego
mięsa antylopy i parę kawałków chleba kukurydzianego, który Szepczący Wiatr zabrała z
ojcowskiego tipi. Umyli się w rzeczce i odjechali. Craig zdawał sobie sprawę, że Czejenowie na
pewno są już na ich tropie. To, co zrobił, było przecież niewybaczalne. Nie miał natomiast pojęcia,
że ściga ich również patrol kawalerii.
Teren stawał się teraz coraz trudniejszy, wolniej się też posuwali. Po dwóch godzinach
spędzonych w siodle uciekinierzy dotarli do zbiegu dwóch strumieni. Z lewej, wprost z gór spływał
spieniony Rock Creek. Craig ocenił, że nie da się go przekroczyć. Przed nimi zaś płynął West
Creek, płytszy i o mniej najeżonym kamieniami dnie. Ben zeskoczył z konia, przywiązał lejce
konia dziewczyny do własnego siodła i poprowadził Rosebud za uzdę.
Podążyli w stronę Rock Creek, weszli do wody, po czym zawrócili po własnych śladach i
przeszli trzy kilometry korytem drugiego potoku. Kiedy wydostali się na brzeg, Craig poprowadził
konie w gęstą puszczę.
Rosła ona na stromym zboczu. Przez kłębowisko gałęzi nie docierały do nich promienie
słońca, czuli więc przejmujący chłód. Szepczący Wiatr, otulona derką, jechała powoli na oklep.
Tymczasem pięć kilometrów za nimi patrol kawalerii dotarł do rzeki i zatrzymał się. Kruki
wskazały palcami ślad, który wiódł w górę Rock Creek. Po krótkiej naradzie z sierżantem
porucznik wydał rozkaz ruszenia tym fałszywym tropem. Kiedy zniknęli z pola widzenia, w to
samo miejsce dotarli Czejenowie. Nie musieli wchodzić do wody, by zacierać swoje ślady. Ale
podobnie jak Craig wybrali prawy strumień West Creek i ruszyli jego brzegiem, wypatrując
śladów końskich kopyt, wychodzących z wody i wiodących w stronę gór.
Trzy kilometry dalej natrafili na takie ślady. Podążając za nimi skręcili w puszczę.
W południe Craig dotarł na ogromny, otwarty, skalny płaskowyż zwany Silver Run, który
rozciągał się aż do gór. Choć nawet tego nie wiedział, znajdowali się na wysokości trzech tysięcy
trzystu metrów nad poziomem morza.
Z krawędzi płaskowyżu mógł objąć wzrokiem płynący w dole strumień, z którego skręcili
w puszczę. Na prawo w miejscu, w którym zbiegały się oba potoki, zauważył maleńkie postacie.
Nie byli to jednak Czejenowie, lecz dziesięciu żołnierzy oraz czterech zwiadowców z plemienia
Kruków. Wracali właśnie wzdłuż Rock Creek, uświadomiwszy sobie, że zostali wyprowadzeni na
manowce. Dopiero w tym momencie Ben Craig zrozumiał, że armia wciąż go ściga za uwolnienie
młodej Czejenki.
Wyciągnął strzelbę z futerału, włożył do niej nabój, ustawił celownik na największą
odległość i wycelował w konia oficera.  Bierz na cel konia - mawiał mu zawsze stary Donaldson. -
W tej krainie człowiek bez konia wiele nie zdziała .
Huk odbił się echem po górach jak grzmot pioruna. Pocisk trafił konia porucznika w prawą
łopatkę. Rumak upadł bezwładnie, a oficer poleciał na ziemię razem z nim.
%7łołnierze rozpierzchli się w stronę lasu, poza sierżantem, który dobił rannego konia, a
następnie wciągnął porucznika między drzewa. Jednak dalsze strzały nie padły.
Tymczasem Craig przeciął derkę na cztery kawałki i obwiązał nimi kopyta Rosebud.
Zdawał sobie sprawę, że materiał nie wytrzyma dość długo w zetknięciu z metalową podkową i
skalistym pod łożem ale liczył na to, że zatrze ślady kopyt na odcinku przynajmniej pięciuset
metrów. Ruszyli teraz na południe, wciąż w stronę szczytów górskich.
Przejście płaskowyżu Silver Run oznacza pokonanie ośmiu kilometrów w zupełnie
otwartym terenie. Po trzech kilometrach Craig obejrzał się za siebie i dostrzegł maleńkie postacie
wchodzące właśnie na skalistą płytę. Popędził konie. Byli zbyt daleko, by prześladowcy mogli ich
złapać lub dosięgnąć kulą. Kilka minut pózniej w oddali pojawiły się kolejne postacie, półtora
kilometra na wschód od Czejenów. Kawalerzyści. W pewnej chwili uciekinierzy dotarli do
wąwozu. Craig nigdy nie zapuszczał się tak daleko. Nie miał pojęcia o jego istnieniu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl