[ Pobierz całość w formacie PDF ]
historyjce. Oszalał z żalu i poczucia winy. Ale wciąż jednak coś nam groziło - sam Henri.
Wiedział, gdzie mieszkamy, że nasze telefony nie działają i że jesteśmy same. Musiałam więc
przekonać Marylou, abyśmy natychmiast wyjechały.
Ruszyłam biegiem, nie zwracając uwagi na żabki pod stopami. Powoli ciemniejące niebo
wyglądało jak z obrazów van Gogha - wirujące chmury na tle jaskrawych barw zachodzącego
słońca. Dom zamigotał mi na horyzoncie w rytm mojego własnego pulsu. Marylou czekała w
otwartych drzwiach. Na twarzy miała wypisaną wściekłość, w rękach trzymała niezawodne
DS-IV.
- No, wreszcie! Wyszłam na dwie minuty, a wy zniknęliście? Co się stało?
Wepchnęłam ją do środka i zamknęłam drzwi.
- O co chodzi? - Opadła na kuchenną ławę. -Charlie, zle wyglądasz. Jesteś strasznie blada.
Nie sądziłam, że Marylou mi uwierzy w istnienie odciętej dłoni. Skąd! Bez najmniejszych
szans. Musiałam przedstawić jej bardziej prawdopodobną wersję. Potrzebowałam dobrego
kłamstwa. Potężnego kłamstwa. Wymyśliłam je bez trudu.
- Słuchaj, ten facet, Gerard, to wariat. Ukradł mi telefon i wybiegł. Pogoniłam za nim, ale
usiłował mnie zaatakować. Ledwo uciekłam. Wciąż tam jest. Musimy się stąd wydostać.
- Co takiego? - Podeszła i chwyciła mnie za ramiona. - Charlie... Co on ci zrobił?
- Nic. To ja go uderzyłam. Tym. - Pokazałam Marylou latarkę. - Udało mi się ją ukraść i
rąbnęłam go w głowę. Zwiał. Uciekajmy. Dotrzemy do wioski i sprowadzimy pomoc. Spójrz
na mnie.
Niemal widziałam, jak ocenia tę historyjkę. Muszę przyznać, że poszło mi wspaniale. Nie
mówiłam prawdy, ale moje uczucia były autentyczne. Bałam się jak diabli. I miałam latarkę
Gerarda. Poza tym Marylou pewnie widziała, jak chłopak wybiega. Dowodów więc nie
brakowało.
Marylou wstała i przez chwilę przechadzała się po kuchni, ważąc fakty. W końcu na jej
twarzy zabłysło zrozumienie.
- Ile on ma lat? - spytała. - Osiemnaście? Dziewiętnaście? W tym wieku ludzie często
doświadczają lekkich psychoz.
- Dobrze wiedzieć. - Głośno przełknęłam ślinę.
- Jeśli on wciąż tam grasuje, to lepiej żebyśmy zostały w środku. Pozamykajmy drzwi i okna -
dodała Marylou.
- Nie, nie, nie - zaprotestowałam szybko. - Zagroził, że wróci i włamie się do domu. Mamy
tylko jedną szansę. Jeśli wynikniemy się stąd teraz, może nas nie dogoni.
Marylou odeszła od ławy, wzięła się pod boki i rozejrzała z troską.
- No dobrze. Tylko chwileczkę. - Z wieszaka ściągnęła dwa duże płaszcze przeciwdeszczowe.
- Włóż to. - Położyła jeden z nich na stole. - Zanosi się na niezłą ulewę.
Przez chwilę jeszcze miotała się po kuchni, pogrzechotała sztućcami, aż wyciągnęła z
szuflady wielki, rzeznicki nóż.
- Schowaj - poleciła.
- A to po co? - spytałam.
- Do obrony. Zamknę resztę okiennic na górze. Ty zajmij się tymi na dole.
Ruszyła na piętro, a ja poszłam do dwóch pokojów na parterze, by zablokować dostęp
nieistniejącemu napastnikowi. Na koniec zarzuciłam na siebie płaszcz.
- Znalazłam też to! - zawołam Marylou, zbiegając z powrotem po schodach.
To" było fragmentem ciężkiej, długiej rury. Wyglądała jak część znacznie większej całości.
- Jeśli tylko się zbliży, dostanie. Moja siostra zadziwiająco dobrze radziła sobie z
organizowaniem broni, zwłaszcza jak na kogoś, kto w życiu nie tknąłby nawet pająka.
Miałam nadzieję, że Gerard nas obserwuje i będzie jej unikał.
Wilgotne powietrze intensywnie pachniało ziemią i lawendą. Niebo wyglądało dziwnie, bo
cały świat roztapiał się i rozmazywał w zielonkawym rozproszonym świetle. %7łaby wyległy z
kryjówek całymi legionami i musiałyśmy niemal podskakiwać na ścieżce, żeby ich nie
rozdeptać. Poza wściekłe grającymi cykadami i odgłosem naszych kroków na żwirze, nic nie
zakłócało wieczornej ciszy. Roślinność i gęsta atmosfera tłumiły wszelkie odgłosy.
Nie spotkałyśmy po drodze nikogo. Marylou cały czas trzymała rurę w gotowości. Zanim
przeszłyśmy pierwszy kilometr, zaczęło padać. Deszcz lunął z całej siły, a jego potężne
uderzenia o plastikowe kaptury płaszczy prawie nas ogłuszały. Porobiły się kałuże. Nie dało
się ich wypatrzeć, więc ciągle wpadałyśmy w wodę.
Zmniejszona widoczność miała jednak pewną zaletę. Gdy dotarłyśmy w okolice chaty
Henriego, Marylou nie wypatrzyła jej przez drzewa. Szczęśliwie minęłyśmy zagrożenie i
przeszłyśmy kolejnych kilkaset metrów, ale nagle moje złudzenie bezpieczeństwa prysło.
Henri stał wprost na drodze. Patrzył w pustkę
i bezmyślnie podniósł rękę na powitanie. W ogóle nie zwracał uwagi na ulewny deszcz. W
palcach trzymał resztki rozmoczonego papierosa.
- Szukam psa - powiedział głośno. - Nie mogę go znalezć.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, Marylou już wygadała Henriemu, na czym polega nasz
problem. Nie zrozumiał ani słowa, ale wskazał swój dom. Siostra skwapliwie skorzystała z
zaproszenia; podążyłam za nią.
W kuchni zrobiło się parno. Henri kroił cebule. Ogromne ilości białych krążków piętrzyły się
na blacie, na desce do krojenia, w misce.
- Robię zupę - wymamrotał. - Cebulową.
Na drugim końcu stołu stały mały telewizor i odtwarzacz DVD. Leciała Mission Impossible -
oczywiście po francusku. Tym Cruise właśnie wykonywał swoje popisowe sztuczki.
- Musimy zadzwonić na policję - oświadczyła Marylou. - Przyszedł dziś do nas jakiś chłopak.
Jak on się nazywa... Ger... Gerald?
Nie poprawiłam jej, ale w wioskach wszyscy się znają, więc Henri natychmiast wiedział, o
kogo chodzi.
- Mieszka tu jeden Gerard.
- O właśnie. - jaki wysoki? Kręcone włosy? Henri przytaknął. W ogóle nie wydawał się zmar-
twiony. Zciągnął ze sznura główkę czosnku, po czym usiadł przy desce do krojenia. Wsadził
sobie papierosa w usta, ale go nie zapalił. Chwycił ogromny nóż. Już chciałam odciągnąć
Marylou, ale Henri tylko uderzył w czosnek bokiem ostrza i rozbił główkę na ząbki.
- Moja mama gotowała cebulę całymi godzinami -powiedział. - Po kolei dodawała
kawałeczek po kawałeczku.
Chlast, chlast, chlast. Henri miażdżył kolejne ząbki. Rozdzierał skórki i zdejmował je
palcami. Marylou zerknęła na mnie i postanowiła spróbować raz jeszcze. Upał i smród cebuli
omal nie odebrały mi tchu.
- Musimy zadzwonić na policję - powtórzyła. -Ten Gerard zaatakował Charlie.
- Naprawdę? - spytał Henri bez większej troski. -Dziwne.
- Owszem - przytaknęła Marylou, szerząc moje kłamstwa.
- Tu nie może cię skrzywdzić. Usiądz. Będzie dobrze. Jesteś bezpieczna. Moja żona... no, ale
teraz jej nie ma.
W tym zdaniu czegoś brakowało.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]