[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Umarła nagle, bez uprzedzenia, jakby nie chciała sprawiać kłopotu, w
osiemdziesiątym szóstym roku życia. Kocham moją matkę. Młodą, pachnącą
tylko jej perfumami, jak wtedy, kiedy pochylała się nad łóżeczkiem, aby
pocałować mnie na dobranoc.
A w moim okupacyjnym Krakowie powracało życie silniejsze od tych, którzy
chcieli zmienić je na pozór życia. Wraz z nim zaczęły funkcjonować instytucje.
Cztery spośród nich były dobroczynne. Magistrat, elektrownia miejska,
gazownia miejska i miejskie tramwaje. Chroniły u siebie nauczycieli, lekarzy,
inżynierów, artystów. Poupychani, pełnili funkcje najczęściej odległe od swoich
profesji i z czasem stali się kimś w rodzaju cichej elity tych zakładów. Brat mój,
107
przedwojenny podporucznik kawalerii (5. pułk ułanów w Ostrołęce, 22. w
Brodach), poszedł do straży pożarnej. Ja dostałem się do gazowni. Trzeba było
zarabiać na życie. O gazowni niewiele mam do powiedzenia, choć tak wiele, bo
na całą wojnę zapewniła mi pracę. Wiem tylko, że było mi tam dobrze.
Po raz pierwszy zetknąłem się tak blisko z robotnikami. Byli nadzwyczajni.
Praca nie była dla nich dopustem bożym, karą za grzech pierworodny, tylko
oczywistym celem, korzyścią materialną, jaką z niej odnosili. Ich filozofią było
przekonanie, że jakość życia, jego sens, a nawet jego uroda są uzależnione od
jakości wykonywanej pracy, od sumienności i poczucia spełnienia jej do końca.
Nietrudno sobie wyobrazić, że ten ich wysiłek, fizycznie nieporównywalny z
innymi, był probierzem moralnym. Czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego
mającego świadczyć o człowieku w ogóle. Wyrazniej to mogłem zauważyć
pózniej, już po wojnie, kiedy znalazłem się na Zląsku.
Pamiętam, że kiedy tam nastałem, chciałem uciec następnego dnia. Od
szarości dymu, gmatwaniny szyn, brzydoty budynków. Ale kiedy pózniej miałem
możność zajrzeć do ich wnętrza, okazało się, że są schludne, zadziwiająco
czyste i że mieszkają w nich ludzie zakorzenieni nie tylko w swojej pracy, ale
także w głębokiej tradycji obyczajów. %7łe ich życie rodzinne, z matką na czele,
pielęgnuje uczucie więzi i przede
108
wszystkim dbałość o przestrzeganie hierarchii, miejsca wyznaczonego
poszczególnym członkom rodziny w zależności od ich wieku i stosunku do
pracy. Matka była rozdawczynią chleba. Pierwszy otrzymywał go ojciec, potem
dorośli synowie, potem córki, a na końcu dzieci. Wszystkie ważne problemy
były rozstrzygane wspólnie, a powzięte decyzje miały wagę wyższą od
wszelkich innych nakazów.
Tak zwani intelektualiści w przypływie wzmożonego mniemania o sobie są
skłonni uzurpować dla siebie zdolność pojmowania wyższych uczuć jako sferę
szczególnego umysłowego wyrafinowania. Tam, na Zląsku, to nie oni, ale
właśnie robotnicy powiedzieli mi pierwsi, że jeśli przychodzą na przykład do
teatru, to tylko po to, żeby pooddychać światem innym, wymyślonym, pełnym
namiętności i zmysłowej mądrości, gdzie wszystko układa się jak w bajce, a nie
jak w życiu. Tam właśnie byłem świadkiem bicia rekordów frekwencji na
utworach Słowackiego, Wyspiańskiego, Fredry. Tam zobaczyłem klęskę
socrealizmu, jawny bojkot jego obecności w sztuce.
Robotnicy. To komuna ich zdemolowała, pozbawiła autorytetu i godności.
Najpierw nadała im tytuł przodującej klasy, potem ich okłamała, że będą
rządzić, a kiedy niektórzy w to uwierzyli, zaczęła ich zabijać. W ogóle co to za
kretyńska idea, aby dzielić ludzi na klasy społeczne. To tylko sposób na
zantagonizowanie
109
wszystkich przeciw wszystkim i w konsekwencji klucz do bezkarnego rządzenia.
Jeżeli ludzi można w ogóle dzielić, to tylko na mądrych i głupich,
utalentowanych i niezdolnych, wrażliwych i chamów, i ci są wszędzie. W
szkołach i wśród analfabetów, w fabrykach i na uniwersytetach, w mieście i na
wsi.
W gazowni pełniłem służbę w straży fabrycznej, której zadaniem było strzeżenie
poszczególnych obiektów. Dziwny to był oddział. Gromadził prawie wyłącznie
przybyszów z zewnątrz, tych przygarniętych przez zakład i od początku, według
niepisanej umowy, wyglądał na fikcyjny, sztucznie wymyślony i całkowicie
zbędny. Czas pra^y w systemie 12 godzin służby na 24 godziny wolnego
stwarzał wygodę dla tych, którzy nie chcieli tracić kontaktu z własnym
zawodem, z własnymi zainteresowaniami.
Wypadałem z pracy jak bomba i, tylko ocierając się o dom, biegłem do swoich.
Z przepustką w kieszeni umożliwiającą poruszanie się w godzinach policyjnych,
w poczuciu wolności gnałem do miejsc, gdzie czekali na mnie moi najbliżsi.
Skąd oni się wszyscy wzięli - nie wiem, a może nie pamiętam, ale kto z nas
może ściśle odtworzyć okoliczności, w jakich w tym wieku odnajdywał przyjazń i
miłość. Byli znikąd, jak przypadek, jak znaleziony w śniegu pierścionek. Dziś
mógłbym powiedzieć, że ciągnął nas do siebie wspólny typ wrażliwości albo nie
110
zorganizowana wówczas, ale instynktowna potrzeba konspiracji, czy raczej
ucieczka w nią przed ciągłym zagrożeniem, kiedy każdy przejaw jawności mógł
się zakończyć utratą życia. Ale wtedy nie byliśmy tego świadomi. To była tylko
młodość znaczona siedemnastym, osiemnastym rokiem życia.
Około piątej rano odchodził z Bonarki - bo ona nam była najbliższa - pociąg na
południe, w góry. Parowóz ciągnął niedużo wagonów, ale każdy był wspaniały.
Osobowy, prawie pusty, i do każdego przedziału wchodziło się z zewnątrz
osobnym wejściem. Mieścił osiem miejsc, dokładnie tyle, ile nas jechało. Cztery
dziewczyny i czterech chłopców. Aawki były drewniane. Zaczynały się i kończyły
oknami przeciwległych drzwi, tak że można było, nie ruszając się z miejsca,
wyglądać jednocześnie z obu stron pociągu. Na początku jechało się przez
wyziewy miasta, jakieś fabryki, pojedyncze brzydkie kamienice, baraki, dymiące
kominy. Borek Falęcki, Swoszowice, Skawina. A potem już otwarty świat. Różnił
się od dzisiejszego może tylko jednym. Wszystkie pola, łąki i lasy wydawały się
rosnąć swobodniej, jakąś nieskrępowaną potrzebą rośnięcia, nie ograniczoną [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl