[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze pozostało z podarowanego miesiąca. Czasem tajemnicze liczby zjawiały się
na ścianach, czasem na podłodze, czasem zaś na karteczkach przyczepionych do
ogrodowych wrót lub płotu. Mimo nieustannej czujności nie mógł wyśledzić, skąd się
biorą te codzienne ostrzeżenia. Na ich widok ogarniał go niemal zabobonny lęk.
Zdziczał, był u kresu sił, a oczy jego przybrały zalękniony wyraz szczutego
zwierzęcia. Teraz pozostała mu już tylko jedna nadzieja: powrót młodego myśliwca z
Nevady.
Jefferson zaś nie dawał znaku życia. Liczby malały, dzień po dniu, a on
milczał. Na każdy tętent konia, na krzyk woznicy stary farmer biegł do wrót z
nadzieją, że pomoc nareszcie nadchodzi.
W końcu, gdy ujrzał, że pięć zamieniło się w cztery, a cztery w trzy, całkiem
upadł na duchu i stracił resztkę nadziei. Wiedział, że sam jeden przy słabej
znajomości gór otaczających osiedle jest zupełnie bezradny. Bardziej uczęszczane
drogi były bacznie strzeżone i nie można było nimi przejść bez zezwolenia Rady.
Czego by Ferrier nie przedsięwziął, dokądby się nie obrócił, nie mógł uniknąć
grożącego mu ciosu. Lecz mimo wszystko twardo stał przy swoim: raczej zginie, a
nie da zgody na to, co uważał za hańbę dla córki.
Pewnego wieczoru siedział pogrążony w swych troskach i gorączkowo szukał
jakiegoś wyjścia z tragicznej sytuacji. Tego ranka na ścianie domu ujrzał liczbę 2.
Jutrzejszy dzień zatem był ostatnim z udzielonej mu zwłoki. Co się pózniej stanie?
Jego wyobraznia malowała mu najstraszniejsze, tajemnicze obrazy. A córka... jaki los
ją czeka po jego śmierci? Czy nie ma żadnej nadziei, aby przerwać tę niewidzialną
sieć, którą ich omotano? Głowa opadła mu na stół i załkał myśląc o własnej
bezsilności.
Ale co to? W martwej ciszy doleciało go leciutkie chrobotanie, ledwie
uchwytne, ale wyrazne w głuchym spokoju nocy. Dochodziło od drzwi. Ferrier
wczołgał się do sieni i nadstawił ucha. Kilka chwil było cicho, a potem leciutkie,
zagadkowe skrobanie znów się powtórzyło.
Ktoś bardzo delikatnie stukał w jedną z desek drzwi. Czy to był nocny
morderca, który przyszedł, by wykonać wyrok tajnego trybunału? A może to jakiś
wysłannik mormonów kreślił ostrzeżenie, że nadszedł ostatni dzień udzielonej łaski.
John Ferrier pomyślał, że śmierć jest lepsza od dręczącej go niepewności. Skoczył
naprzód, odepchnął rygiel i jednym szarpnięciem otworzył drzwi.
Na dworze było cicho i spokojnie. Noc była piękna, gwiazdy jasno błyszczały
na niebie.
Ferrier miał przed sobą, jak na dłoni, mały, frontowy ogródek zamknięty
ogrodzeniem i bramą, ale ani tu, ani na drodze nie dostrzegł żywego ducha.
Westchnąwszy z ulgą, spojrzał w lewo i w prawo, aż wreszcie przypadkowo rzucił
okiem w dół i ze zdumieniem ujrzał u swych stóp jakiegoś człowieka, który z
rozrzuconymi rękami i nogami leżał twarzą do ziemi. Stary farmer tak się przeraził, że
oparł się plecami o ścianę i zacisnął ręką usta, by stłumić mimowolny okrzyk. W
pierwszej chwili myślał, że ten człowiek jest ranny lub że umiera. Ale gdy przyjrzał mu
się uważniej, spostrzegł, że czołga się on po ziemi i wślizguje do korytarza cicho i
szybko jak wąż. W domu zerwał się na nogi, zatrzasnął drzwi i wtedy zdumiony
farmer ujrzał przed sobą stanowcze i surowe oblicze Jeffersona Hope.
- W imię Ojca i Syna!... - westchnął wówczas. - Jakżeś mnie przeraził. Czemu
aż w taki sposób wchodzisz do domu?
- Niech pan mi da co zjeść - ochrypłym głosem odparł Hope. - Od czterdziestu
ośmiu godzin nie straciłem chwili czasu na kęs strawy czy łyk wody. - Rzucił się na
zimne mięso i chleb, które po kolacji zostały na stole, i zaczął je pożerać łapczywie.
- Czy Lucy trzyma się dobrze? - zapytał po zaspokojeniu pierwszego głodu.
- Tak. Nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
- To dobrze. Dom jest gęsto obstawiony. Dlatego musiałem się czołgać. Mogą
być diabelnie czujni, ale nie zdołają pochwycić myśliwca Washoe.
John Ferrier odżył, gdy poczuł przy sobie oddanego sprzymierzeńca. Chwycił
szorstką dłoń Jeffersona i uścisnął ją serdecznie.
- Można być z ciebie dumnym, chłopcze - powiedział. - Niewielu znalazłbym
takich, którzy zgodziliby się podzielić nasze troski i niebezpieczeństwa.
- Trafiłeś w sedno, ojcze - odparł młody myśliwy. - Szanuję cię i czczę, ale
gdybyś ty sam wpadł w taką kabałę, zastanowiłbym się mocno przed wejściem w to
gniazdo os. Przybyłem tu dla Lucy i prędzej w Utah będzie mniej o jednego Hope a,
niż jej włos spadnie z głowy.
- Cóż poczniemy?
- Jutro mija ostatni dzień z danego panu terminu i jeśli natychmiast nie zacznie
pan działać, będziecie zgubieni. W Kanionie Orła mam ukrytego muła i dwa konie. Ile
ma pan pieniędzy?
- Dwa tysiące dolarów w złocie i pięć tysięcy w banknotach.
- Wystarczy. Ja mam też tyle. Musimy górami przedostać się do Carson.
Niech pan zbudzi Lucy. Dobrze, że służba śpi poza domem.
Kiedy Ferrier budził Lucy i przygotowywał ją do drogi, Jefferson Hope
spakował całe jedzenie, jakie znalazł, i napełnił kamienny dzban wodą. Wiedział z
własnego doświadczenia, że w górach zródła są rzadkie i leżą daleko od siebie.
Ledwie skończył, wszedł farmer z córką, oboje już ubrani i gotowi do drogi. Powitanie
kochanków było czułe, choć krótkie, bo czas naglił, a dużo pozostawało do zrobienia.
- Musimy zaraz ruszać - powiedział Jefferson Hope głosem cichym, lecz
stanowczym, jak człowiek, który się dobrze orientuje w niebezpieczeństwie, lecz jest
gotów powitać je z otwartą przyłbicą. - Drzwi frontowe i kuchenne są strzeżone, ale
zachowując ostrożność, możemy się wymknąć bocznym oknem i przejść polami. Z
gościńca mamy już tylko dwie mile do Kanionu Orła, gdzie czekają konie. O świcie
powinniśmy już być na pół drogi w górach.
- A jeżeli nas zatrzymają? - zapytał Ferrier.
Hope uderzył dłonią po rewolwerze wystającym spod kurtki.
- Jeśli będzie ich za dużo, jak na nasze siły, dwóch lub trzech pójdzie za nami
- powiedział uśmiechając się złowrogo.
Zgasili, światło i Ferrier wyjrzał z okna na swoje pola, które miał teraz na
zawsze opuścić.
Zdołał jednak już się zżyć z tą bolesną myślą, bo troska o honor i szczęście
córki przeważyły nad żalem za majętnością. Wszystko wkoło tchnęło takim błogim
spokojem - drzewa szumiące liśćmi i szerokie, ciche łany - że trudno było sobie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]