[ Pobierz całość w formacie PDF ]
skórzanej torebce.
- Proszę - powiedziała, wręczając Tess kawałek papieru. - Tu jest numer
mojego telefonu. Zadzwoń, pójdziemy na lunch. Kto wie, może twoja agencja
będzie miała dla mnie jakieś zlecenia?
Uśmiechnęła się czarująco i zniknęła w tłumie.
- 114 -
S
R
To miasto jej służy, pomyślała Tess. Dziewczyna kwitnie tu i prosperuje.
Miała jednak rację. Tu jest jej miejsce.
Tess spotkała Bunny jeszcze trzy razy. Kiedyś wybrały się razem, żeby
kupić antyczne wisiorki, potem wpadła do Bunny i Freda na kolację. Fred
okazał się wysokim, przystojnym blondynem, niezbyt jednak rozgarniętym.
Uwielbiał za to żonę, wierzył jej bezgranicznie i gotów był zrobić wszystko, by
ją uszczęśliwić. Chociaż był starszy i bardziej wykształcony, Bunny wyraznie
przewodziła w tym związku. Oboje traktowali to zupełnie naturalnie.
Powinna właściwie się cieszyć, że Bunny tak wspaniale przystosowała się
do życia w Nowym Jorku. Dzięki temu mogła nie mieć wyrzutów sumienia, że
sama przysłużyła się niechcący do sprowadzenia jej tutaj.
Przy każdym spotkaniu coraz bardziej przekonywała się, że Bunny od
zawsze potrafiła być panią własnego losu.
Dziewczyna musiała urodzić się z niezachwianym przekonaniem o
własnej wartości, co skłaniało ją do uporu w działaniu. Była zuchwała, w razie
potrzeby gotowa odrzucić wszelkie skrupuły. Biada temu, kto stanął na drodze
jej pragnień. Sprawiała wrażenie osoby dzikiej i nieokiełznanej.
Jednak kontakty z Bunny wpływały przygnębiająco na Tess. Im bardziej
dziewczyna cieszyła się ze swego nowego życia, tym dotkliwiej Tess odczuwała
brak satysfakcji ze swojego. W dodatku Bunny przypominała jej o Calu, a to
wspomnienie raniło niczym cios noża. Kiedyś wydawało się jej, że mają
wspólne marzenia. Teraz zdała sobie sprawę, że każda kobieta marzy o czymś
zupełnie innym.
W połowie sierpnia postanowiły wybrać się w sobotnie popołudnie na
wystawę dziewiętnastowiecznej fotografii. Tess oczywiście myślała o Calu. Po
raz setny wyobrażała sobie, że skontaktuje się z nim i powie, jak wspaniale
urządziła się Bunny. Za każdym razem brakowało jej odwagi. Wkładała właśnie
złote kolczyki, gdy zadzwonił telefon.
- 115 -
S
R
Podniosła słuchawkę i zdziwiła się, słysząc swego starszego brata,
Sartona. Ktoś z rodziny skontaktował się z nią po raz pierwszy od chwili, gdy
napisała do nich, że przenosi się do Nowego Jorku.
- Ojciec jest chory - zakomunikował zwięzle brat. - Miał zawał. Chce cię
zobaczyć. Myślę, że powinnaś przyjechać.
Na te słowa serce Tess omal nie wyskoczyło z piersi. Niemożliwe, ojciec
nie może być chory. W tę noc, gdy się rozstawali, był wobec niej tak twardy i
nieustępliwy, że chyba nic nie mogło go skruszyć.
- Zawał? Poważny? Gdzie on jest?
- Bardzo poważny. Jest w szpitalu świętego Józefa w Omaha. No to
przyjedziesz czy nie?
Tess zacisnęła zęby, próbując się opanować. Jej uczucia w stosunku do
ojca były wyjątkowo skomplikowane. Rozkazujący ton Sartona nie pomagał jej
w podjęciu decyzji, chociaż nie mogła go za to winić. Sarton zawsze był
milczkiem i telefon nie należał do jego ulubionych środków komunikowania się
z ludzmi. Nawet w takiej chwili trudno było wymagać, żeby się nagle zmienił.
Ojciec jest tak ciężko chory, że mnie wzywa, pomyślała z przerażeniem.
Jeżeli schował dumę do kieszeni, to sytuacja musi być naprawdę poważna. Ten
gest oznaczał jednak, że wciąż ją jeszcze kocha.
Z drżeniem serca uświadomiła sobie nagle, że również kocha ojca. Tyle
czasu wmawiała sobie, że tak nie jest, udawała, że nie obchodzi jej dom
rodzinny, ale dłużej już nie mogła tłumić własnych uczuć. To był jej ojciec i
kochała go.
- Przyjadę najszybciej, jak to tylko możliwe - odparła bratu. - Powiedz mu
o tym.
Zadzwoniła do Bunny, odwołując spotkanie, a potem do Aggy Chadwick,
informując ją, że przez parę dni nie będzie w pracy. Aggy nie była tym
zachwycona.
- 116 -
S
R
- Tess - odparła lodowatym tonem. - Zalegasz z projektem reklamy
AirStreak. Jeszcze nie dostarczyłaś mi ani linijki tekstu, a ostateczny termin
upływa w przyszłym tygodniu.
- Pani Chadwick, trudno mi wzbudzić w sobie entuzjazm do linii lotniczej
przezywanej Zwieży Stek". Ich DC 10 rozbił się wczoraj podczas lądowania na
polu golfowym w New Jersey. To cud, że nikt nie zginął.
- Nie musisz ich lubić, tylko dobrze sprzedać - parsknęła Aggy Chadwick.
- Na tym polega twoja praca.
Czułam się o wiele lepiej, pracując z kurczakami i szympansem,
pomyślała ponuro Tess.
- Przygotuję to w samolocie - obiecała.
Potem zadzwoniła, żeby zarezerwować sobie bilet lotniczy do Omaha.
Jak na złość wolne miejsca były tylko w AirStreak Airlines. Podczas lotu
zgubili jej bagaż, mieli kłopoty z silnikiem i dotarła do Omaha z
pięciogodzinnym opóznieniem. Oczywiście nie napisała ani linijki.
Bracia, będąc mało wylewnymi ludzmi, nie mieli jej dużo do
powiedzenia, chociaż nie widzieli jej od wielu lat. Mimo wszystko wydawali się
zadowoleni z jej przyjazdu.
Sarton w milczeniu prowadził ją do pokoju, w którym leżał ojciec. Ze
zdenerwowania serce Tess waliło jak oszalałe.
Zastanawiała się, jak poważnie chory jest ojciec, co jej powie, co ona ma
mu do powiedzenia. A może to wszystko było jedną wielką pomyłką? Co
będzie, jeśli raz jeszcze się przekona, że są dla siebie obcy?
Zatrzymali się przed drzwiami. Tess instynktownie pojęła, że właśnie
przekracza pewną granicę.
- On chce porozmawiać z tobą w cztery oczy - burknął Sarton.
Tess położyła dłoń na klamce. Spojrzała na brata. Był wielkim, silnym,
ciemnowłosym mężczyzną.
- Sarton, wiesz, że nie chciałam nikogo zranić moim odejściem. Ja tylko...
- 117 -
S
R
- Rozumiem - odparł Sarton. - Wszyscy to rozumiemy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]