[ Pobierz całość w formacie PDF ]
co inna zapytała ze strachem: Ale co jej
pani powiedziała? Nie zdawała sobie pani
sprawy, że to ona osobiście?". Oczywiście,
że wiedziałam (co przed
186
chwilą zdążyłam im powiedzieć...).
Rozkoszowałam się owym sprawozdaniem z
rozmowy ze szwagierką prezydenta Wietnamu,
ponieważ właśnie uświadomiłam sobie, że
jestem nie tylko dawną uczennicą Klasztoru
Ptaków, ale także dorosłą osobą. Panika i
widoczne zniewolenie sióstr przez to, co
cesarskie", zdenerwowały mnie do tego
stopnia, iż odrzekłam: Cóż, powiedziałam,
że jej córka jest matołem z wietnamskiego".
Nastąpił wtedy koncert pretensji i lamentów
- a ja broniłam po prostu postawy wolnej od
służalczości i wazeliniarstwa. Wydaje mi
się, że wciąż jeszcze słyszę chóralne
potępienia: O Boże! Jak pani mogła! Ale
jak pani mogła jej to powiedzieć?!". Cóż,
powiedziałam prawdę First Lady" i
skłamałam siostrom, ale jakoś nigdy nie
odczuwałam z tego powodu skruchy...
Nawiasem mówiąc, kilka lat pózniej córka
First Lady" zdawała egzamin wstępny na
Wydział Filologiczny Uniwersytetu w
Sajgonie. Ukazały się wtedy w prasie
wzmianki o dziwnym włamaniu do tamtejszego
dziekanatu: złodziej nic nie ukradł, tylko
na pracy jednej ze studentek dopisał obok
widniejącej oceny: bardzo dobrze". Opinia
publiczna nie była specjalnie zdziwiona
tym, że bratanica prezydenta dostała się na
studia.
Na ostatnim roku zapisałam się na wykłady z
historii, prowadzone między innymi przez
dwóch jezuitów, którzy dopiero co przybyli
do Wietnamu po tym, jak usunięto ich z
Uniwersytetu w Szanghaju. Chodziły pogłoski
- nie słyszałam, by ktoś usiłował je
sprostować - jakoby obu uczniów św.
Ignacego Lo-yoli zaprosił oficjalnie do
Sajgonu prezydent lub też jego brat,
arcybiskup Ngó Dinh Thuc.
Po raz pierwszy zobaczyłam ich w czasie
Mszy św. inaugurującej rok akademicki 1957-
1958. Pojawienie się duchownych w korkowych
kaskach tropikalnych i sutannach a la
chinoise -z surowego jedwabiu, ze stójką i
guziczkami po lewej stronie -nie mogło
pozostać niezauważone. Nie byłam nieczuła
na ich
187
komplementy pod adresem mojego francuskiego
i naiwnie sądziłam, że wróżą one dobre
stosunki z moimi przyszłymi profesorami.
Utwierdziły mnie w tym przekonaniu miłe
raczej początki, gdy podczas przerw w
zajęciach jezuici próbowali nawiązać
kontakt ze studentami i zachęcić katolików,
których zdołali odnalezć, do udziału w
rozmaitych spotkaniach organizowanych w
świeżo przez nich otwartym ognisku.
Pewnego dnia rozeszła się lotem błyskawicy
wieść, że nasi profesorowie organizują
studencką wycieczkę do Hue. Udało im się
znalezć sponsorów i bezpłatne środki
transportu, czyli samolot i ciężarówkę,
które wojsko oddało nam do dyspozycji. Ci,
którzy nie znali dawnej stolicy, głośno
manifestowali swą radość. Ja cieszyłam się
po cichutku - głęboko przeżywałam, że znów
będę mogła zobaczyć moje miasto i rodzinny
dom. Po kilku godzinach lotu junkersem, na
którego iście spartańskich ławach
pomieściło się około dwudziestu pasażerów,
wylądowaliśmy w Phu Bai, w obwodzie Than
Phu, niedaleko Hue.
Kolacja w kasynie oficerskim nęciła
zapachem tamtejszej kuchni, która różni się
od sajgońskiej między innymi hojnym
stosowaniem ostrej papryki i ruoc -
przyprawy z maleńkich krewetek w solance.
Moi towarzysze udali się do swych kwater w
mieście, a ja wyruszyłam do rodzinnej
posiadłości, opuszczonej i zamkniętej na
cztery spusty przed trzema laty, kiedy jej
mieszkańcy umknęli w wielkim pośpiechu do
Sajgonu przed terrorem, jaki szerzył
samodzierżca Hue, czyli Ngó Dinh Can.
Czułam się jak przy spotkaniu z dawno
niewidzianym bliskim, ukochanym... Gdy
opadła ze mnie nostalgia pierwszych godzin,
zaczęłam smakować samotność, przestrzeń i
ciszę - działały uzdrawiająco na kogoś, kto
przez tak długi czas skazany był na zgiełk
Sajgonu i jego nieprzeliczone tłumy.
Dom z zabitymi okiennicami stojący w środku
zadbanego ogrodu (pielęgnował go z oddaniem
jeden z dawnych ochroniarzy ojca, zaś jego
liczne potomstwo zamieszkiwało przybudów-
188
ki) bardzo intrygował mych współtowarzyszy,
którzy podjeżdżali po mnie co rano wojskową
ciężarówką w kolorze khaki. Odwiedzaliśmy
rozmaite interesujące miejsca: cytadelę,
bibliotekę narodową (znajdowały się w niej
najstarsze pisane po chińsku manuskrypty),
muzea, groby królewskie oraz rozmaite
pagody, które wyłaniały się stopniowo
spośród gąszczu potężnych ba-nianów33 lub
zza wysokich szpalerów bambusów. Zdarzały
nam się pamiętne przygody, jak pokonanie
stawu po pas w szlamie rojącym się od
pijawek. Ujrzawszy wodne stworzonka, żona
jednego z profesorów, młoda Rosjanka,
wyczerpana spartańskimi warunkami naszej
eskapady, odmówiła dalszego marszu. Jej mąż
zmuszony był przetransportować ją przez
staw - z wezwanym do pomocy studentem
przenieśli ją na splecionych ramionach.
Kiedy postawili naszą piękną moskwiankę,
wytworną i świeżą, na suchej ziemi, obaj -
niezbyt zresztą imponującej postury -
ociekali wodą i krwią.
Wybraliśmy się również ciężarówką do
odległego o 80 kilometrów Da Nang, drogą
wiodącą przez Deo Hai Van ( przełęcz
mgieł"), by zwiedzić muzeum Tjamów.
Znajdowały się tam zabytki ich
tysiącletniej cywilizacji, mocno
naznaczonej sąsiedztwem Indii. Wpłynęła ona
w niemałym stopniu na naszą kulturę, mimo
niekończących się wojen, jakie władcy
królestw Tjampa i Dai Co Viet (jak zwał się
nasz kraj, nim zjednoczył go i nazwał w
roku 1803 Wietnamem cesarz Gia Long)
prowadzili przez wieki pomiędzy sobą,
żeniąc się w przerwach z córkami
przeciwnika. Odbyliśmy też wycieczkę na
jeden ze szczytów Kordyliery An-namskiej
drogą, która wiodła przez labirynt grot
wyżłobionych erozją w skale i odwiedziliśmy
wciśniętą pomiędzy ściany doliny pagodę
Chua Non Nuoc, po wielekroć opiewaną w
literaturze -toczy się w niej między innymi
akcja pewnej bardzo udanej komedii o
miłości, jaka rozkwita między pielgrzymami.
33 Banian - figowiec bengalski.
189
A potem junkers przeniósł nas z powrotem w
codzienność Sajgonu. Wróciłam podniesiona
na duchu i szczęśliwa, że mogłam odetchnąć
powietrzem rodzinnego miasta.
Nasz porzucony dom zaintrygował obu
jezuitów. Po powrocie do stolicy jeden z
nich, ojciec G., zapragnął dowiedzieć się
czegoś więcej o mojej rodzinie, aż dotarł
po nitce do kłębka, czyli do naszego
ciasnego mieszkanka przymusowych
przesiedleńców, w której to kategorii mój
ojciec był jedynym katolikiem. Nasi
zakonnicy, popierający bez zastrzeżeń
prezydenta Ngó Dinh Diema, nie mieli
najmniejszego pojęcia o przeszłości
walczących o niepodległość patriotów, do
których - oprócz ich idola - zaliczał się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]