[ Pobierz całość w formacie PDF ]
świeczki. Najwyrazniej nie wynika ono z błędów gramatycznych ani z zawstydzenia faktem, że
to, co dał mi w łapę, oficjalnie ujrzało światło dzienne, bo na koniec uśmiecha się pyszałkowato,
składając swój autograf u dołu strony. Jak gdyby bawiło go, że się kompromituje chyba że
w ten sposób chce po prostu pokazać, iż jest ponad prawem, w pełnej zgodzie ze swoim
stanowiskiem, i że jedyną osobą, którą ten papier może wpędzić w kłopoty, jestem ja.
Bazgrolę i podpisuję kopię kwitu. Wręczam mu ją. Wsuwa ją do kieszeni i klepie mnie
porozumiewawczo po ramieniu. Nie mogę się domyślić, czy moja inicjatywa w jego oczach
uchodzi za prowokację, czy za brak obeznania z lokalnymi obyczajami.
Idzie po gazetę, po czym kieruje się w stronę wyjścia. Jak tylko znika, pojawia się
recepcjonista, by poinformować mnie ozięble, jakby to była moja wina, że pokój nie jest jeszcze
przygotowany. Przesuwam w jego stronę zwitek banknotów porzucony na kontuarze, żeby
przynajmniej zadbał o bagaż do mojego powrotu. Jego podziękowaniom towarzyszy stukot
obcasów, a ja opuszczam ten dom starców z mieszanymi uczuciami. Po raz pierwszy od czasu
pobytu w Afryce odczuwam to wrażenie skrywanej wrogości i podniecenie, które mu
towarzyszy. Ale wtedy, w buszu, ryzykowałam życie w słusznej sprawie i w imię wyższej
konieczności. A teraz ze strachu udałam, że akceptuję łapówkę: naprawdę nie ma z czego być
dumną.
Aleja Talara? rzuca mi Silvia na powitanie, między dwoma kęsami ogromnej kanapki,
z której wypadają przeróżne składniki.
Zajmuję miejsce na tylnym siedzeniu, a ona znów wprawia w ruch swój mikser kuchenny
i wbijamy się w spaliny, które już zakorkowały szczelnie ulicę biegnącą na północ.
To nie jest miejsce dla turystów. Co pani ma zamiar robić w Centro de Estudios?
Odpowiadam, że jestem dziennikarką i zbieram materiały do tekstu o Matce Boskiej.
Niech pani tylko nie pisze o tym, że Antonio Patrugas spotkał kosmitów! Albo niech pani
zmieni jego nazwisko: jego żona o tym nie wie.
Proszę na mnie liczyć.
Czterdzieści minut po ustalonej godzinie spotkania wysiadam w eleganckiej dzielnicy
mieszkaniowej. W cieniu eukaliptusów młodzi chłopcy czatują nie wiadomo na co, oparci
plecami o ogrodzenia willi zamkniętych na kłódkę. Pod numerem 133 stoi dwupiętrowy dom:
ma okna zakryte okiennicami, na głucho zamknięte drzwi i przepełnioną skrzynkę na listy,
z której wysypują się gazety. Tabliczka Centro de Estudios Guadalupanos nie podaje godzin
otwarcia. Dzwonię parę razy, po czym wracam do samochodu.
Może poczekamy na nich trochę? proponuje nieśmiało Silvia.
Uśmiecham się na znak, że przywykam powoli do panujących zwyczajów, że się
aklimatyzuję. Wydaje się szczęśliwa, widząc mnie ciut mniej zestresowaną, nie zdając sobie
sprawy, jak bardzo jestem zagubiona i pozbawiona wszelkich punktów orientacyjnych. Nigdy
nie wyjeżdżam na wakacje i każda wolna godzina w rozkładzie dnia jest dla mnie zawsze
zródłem niepokoju. Skuteczność w działaniu, zadowolenie z życia, wrażliwość na cudze
problemy osiągam tylko wtedy, gdy jestem zawalona pracą. Boję się tych otchłani pustki i pytań
o celowość moich poczynań, w których tonę w rzadkich chwilach bezczynności. I skąd coraz
trudniej jest mi się wydostać....
Daleko do bazyliki?
Na planie? Nie.
Na ogromnej esplanadzie setki parasoli osłaniają handlarzy pamiątkami i sprzedawców
pączków. Przy jej końcu wznoszą się kolejne nieczynne kościoły o dziwacznych kształtach,
zamurowywane, w miarę jak robiły się za małe lub zbyt niebezpieczne. Tabliczki w trzech
językach na murach budowli, umieszczone między jednym a drugim zakazem parkowania,
przypominają i polecają pamięci niebios pielgrzymów, którzy padli ofiarą ostatniego trzęsienia
ziemi.
Gdy chowam resztę do portfela, jakiś policjant niemal wyrzuca mnie z taksówki, sadowi się
na moim miejscu, wykrzykuje polecenia. Silvia obraca się ku mnie z przepraszającym wyrazem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]