[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przyjemna, gdyż prąd powietrza przenikał przez małe otwory w ścianach. Jakkolwiek nie
widziałem żadnego pieca, w pokoju było ciepło, dzięki systemowi centralnego ogrzewania.
Nagle zauważyłem na ścianie jakiś guzik i przycisnąłem go. Był to, jak się spodziewałem,
dzwonek, gdyż drzwi otworzyły się natychmiast i stanął w nich niski, ciemnowłosy
mężczyzna, przybrany w żółte suknie. Spojrzał na nas pytająco wielkiema, brunatnemi
oczyma.
- Jesteśmy głodni - rzekł Maracot. - Proszę nam przynieść coś do jedzenia.
Człowiek wstrząsnął głową i uśmiechnął się. Widocznie nie rozumiał, czegośmy od
niego żądali.
Scanlan spróbował szczęścia, ale słowa jego przyjęto tym samym grzecznym
uśmiechem. Dopiero kiedy otworzyłem usta i włożyłem do nich palec, gość nasz skinął głową
i opuścił nas z pośpiechem.
W dziesięć minut pózniej drzwi otworzyły się i weszło dwóch żółtych służących, tocząc
przed sobą mały stolik na kółkach. Wistocie, nie brakowało niczego, jak w najlepszym hotelu.
Była tu kawa, gorące mleko, pieczywo, delikatne ryby i miód. Przez pół godziny jedliśmy, nie
zastanawiając się nad tem, co jemy i skąd pochodzi dostarczone nam jedzenie. Po upływie
tego czasu pojawiło się znowu cWóch służących, którzy zabrali stolik i zamknęli drzwi za
sobą.
- Czy to sen? - wykrzyknął Scanlan. - Powiedz pan, doktorze, co o tem sądzisz?
Doktór wstrząsnął głową.
I mnie wszystko wydaje się snem, ale to sen przyjemny. Coby na to świat powiedział?
To jedno nie ulega wątpliwości - rzekłem - że legenda o Atlantydzie była oparta na
pewnych podstawach i część jej ludności ocalała w sposób niewytłomaczony.
- Ale chociażby ocalała - zawołał Bill Scanlan, drapiąc się w głowę - nie mogę
zrozumieć, skąd bierze powietrze, słodką wodę i resztę. Może wytłomaczy nam to ten
cudaczny jegomość z brodą, którego widzieliśmy ubiegłej nocy.
- Trudno, musimy poprzestać na zebranych przez nas obserwacjach - rzekł Maracot. -
Jedno już zrozumiałem. Miód, który nam podano przy śniadaniu był sztuczny. Jeśli zaś lud
ten umie robić sztuczny miód, dlaczegoby nie umiał sporządzać syntetycznej kawy lub
pieczywa. Molekuły elementów to cegiełki, a cegiełki te leżą wszystkie dokoła nas. Trzeba
umieć tylko odpowiednio je układać. Czasem jedna cegiełka burzy porządek rzeczy...
Pan sądzi zatem, że chemja u nich stoi bardzo wysoko?
Jestem tego pewny. Zresztą mają wszystko pod ręką. Wodór i tlen znajduje się w
wodzie morskiej. Azot i węgiel w masach morskiej roślinności, fosfor i wapień w pokładach
głębinowych. O ile mają zręcznych i mądrych chemików, mogą robić wszystko.
Doktór zabierał się do dłuższej przemowy, kiedy drzwi otworzyły się i wszedł Manda,
witając nas serdecznie. Towarzyszył mu ten sam czcigodny starzec, którego widzieliśmy
ubiegłej nocy. Musiał to być uczony, postawił nam bowiem szereg pytań, prawdopodobnie w
kilku językach, ale wszystkie były jednakowo niezrozumiałe. Wzruszył ramionami i
powiedział coś do Mandy, który wydał rozkaz czekającym przy drzwiach żółtym służącym.
Zniknęli, ale wrócili niebawem z dużym ekranem, rozpostartym między dwoma słupkami.
Przypominał on z wyglądu nasze ekrany kinematograficzne, ale pokryty był jakąś błyszczącą
i iskrzącą się w świetle masą. Ustawiono go pod ścianą. Starzec odmierzył teraz odległość i
oznaczył ją na podłodze. Stanąwszy w tem miejscu, zwrócił się do Maracota i dotknął się jego
czoła, wskazując na ekran.
- Niema nic - rzekł Scanlan. - Puste pole.
Maracot wstrząsnął głową, na znak, że nie wie, co ma robić. Na twarzy starca widać
było zakłopotanie. Potem wskazał jednak na siebie, zwrócił się w stronę ekranu, wlepił w
niego oczy i zdawał się skupiać całą swoją uwagę. W chwilę pózniej pojawiło się na ekranie
jego odbicie. Potem wskazał na nas i w jednej chwili miejsce jego podobizny zajęła nasza
mała grupa. Nie była do nas bardzo podobna. Scanlan wyglądał jak komiczny Chińczyk,
Maracot jak nieboszczyk, ale nie ulegało wątpliwości, że tak przedstawiliśmy się w oczach
operatora.
To odbicie myśli - zawołałem.
Ma pan słuszność - rzekł Maracot. - To cudowny wynalazek, a jednak jest on tylko
kombinacją telepatji i telewizji, o których mamy na ziemi bardzo słabe pojęcie.
Na Boga! - zawołałem. - Poruszylibyśmy świat cały, gdybyśmy o nim opowiedzieli na
ziemi. Ale czego on chce? Daje jakieś znaki.
Ten stary chce, aby pan spróbował swoich sił, doktorze.
Maracot stanął w oznaczonem miejscu i skupił uwagę. Ujrzeliśmy najpierw podobiznę
Mandy, a potem Stratforda, w chwili kiedyśmy go opuszczali.
Manda i stary uczony skinęli głową na widok statku, a Manda poruszył rękami,
wskazując najpierw na nas, a potem na ekran.
- Chce, abyś mu pan wszystko opowiedział - zawołałem. - Chce widzieć na obrazach,
kim jesteśmy i skądeśmy się wzięli.
Maracot skinął głową, aby okazać Mandzie, że zrozumiał i zaczął rzcuać na ekran obraz
naszej podróży, kiedy Manda powstrzymał go ruchem ręki. Na jego rozkaz służący wynieśli
ekran, a dwaj Atlantyjczycy dali nam znak, abyśmy poszli za nimi.
Był to wielki budynek i dopiero minąwszy szereg korytarzy, weszliśmy do obszernej
sali, w której stały rzędy krzeseł, jak w czytelni. Z jednej strony znajdował się szeroki ekran,
podobny do tego, któryśmy już widzieli. Na wprost niego zebrany był tłum ludzi, złożony co
najmniej z tysiąca osób, którzy przywitali nasze wejście przychylnem szemraniem. Składał
się on z osób obojga płci w rozmaitym wieku, - ciemnowłosych i brodatych mężczyzn,
młody, kobiet i pięknych oraz poważnych matron. Nie mieliśmy sposobności przyjrzeć się im
dokładnie, gdyż Manda zaprowadził nas do pierwszego rzędu krzeseł. Maracota zaproszono
na podwyższenie nawprost ekranu i po zgaszeniu światła, w sposób nam nieznany, polecono
mu, aby zaczął opisywać nasze dzieje.
Rolę swoją zagrał doskonale. Ujrzeliśmy przedewszystkiem, jak statek nasz wypływa z
portu na Tamizie. Na jego widok i widok współczesnego miasta dał się słyszeć szmer
zdziwienia. Potem zjawiła się mapa z oznaczeniem przebytej przez nas drogi. Pózniej ukazała
się stalowa klatka, którą przywitano okrzykami. Ujrzeliśmy raz jeszcze, jak spuszczamy się w
niej na dno i zbliżamy do brzegu otchłani. Potem ukazał się potwór, który stał się powodem
naszej katastrofy. Zjawienie się jego przywitał lud okrzykami:  Marax! Maral. Nie ulegało
wątpliwości, że zwierzę było tu znane i że się go lękano. Kiedy potwór zaczął nas obmacywać
swojemi kleszczami nastała cisza, a kiedy zerwał linę, strącając nas w przepaść, rozległ się
okrzyk zgrozy. Cały miesiąc wyjaśnień nie dałby tak znakomitego pojęcia o naszych
przygodach, jak ta półgodzinna, demonstracja obrazowa. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl