[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wędrujące po ciele, natrafiły na kieszenie i znalazły małą paczkę zapałek, owiniętą w naoliwiony papier.
Potarłem jedną z nich. Nikły płomień oświetlił coś, co zdawało się być dużą pieczarą. W jej głębi zauważyłem
dziwną, nieruchomą postać, skuloną na małej ławce. Podszedłem bliżej i stwierdziłem, że były to
zmumifikowane zwłoki starej kobiety o długich czarnych włosach, pochylone nad pozostałościami paleniska, na
którym stał miedziany kociołek z małą ilością jakiegoś zielonego proszku na dnie.
Za nią, wzdłuż całej pieczary, na podwieszonym u pułapu rzemiennym pasie wisiały ludzkie szkielety.
Do rzemienia przywiązany był sznur, którego drugi koniec tkwił w dłoni martwej kobiety. Gdy go dotknąłem,
szkielety poruszyły się, wydając odgłos, podobny do szelestu zwiędłych liści.
Był to groteskowy, a jednocześnie pełen grozy widok. Czym prędzej uciekłem z tego makabrycznego
miejsca na świeże powietrze. Widok, który ujrzałem, gdy wyszedłem na małą, skalną półkę przed wejściem do
pieczary, zaskoczył mnie i skonsternował.
Przed sobą widziałem nowe niebo i nowy krajobraz. W oddali srebrzył się łańcuch gór, na niebie wisiał
68
niemal nieruchomy księżyc, oświetlając leżącą u moich stóp, porośniętą kaktusami dolinę widok zupełnie
różny od tych, do których przywykłem na Marsie. Przypomniałem sobie wszystko i złapawszy się za głowę,
złamany i pełen smutku, poszedłem w dół drogą, zaczynającą się u wejścia do pieczary.
Nade mną błyszczało czerwone oko Marsa, odległe o czterdzieści osiem milionów mil, starannie
ukrywające odpowiedz na dręczące mnie pytania.
Czy Marsjanin dotarł do pomieszczenia, w którym znajdowały się pompy? Czy ożywcze powietrze
zostało dostarczone na czas, by uratować mieszkańców tej odległej planety? Czy moja Dejah Thoris żyła, czy też
jej piękne ciało, ogarnięte chłodem śmierci spoczywało obok małego inkubatora w ogrodzie na dziedzińcu
pałacu Tardos Morsa, jeddaka Helium?
Przez dziesięć lat czekałem i modliłem się o odpowiedz na moje pytania. Przez dziesięć lat czekałem i
modliłem się, by Bóg pozwolił mi wrócić do świata mojej utraconej miłości. Wolałbym leżeć martwy obok
Dejah Thoris, niż żyć na Ziemi, oddalony od niej o miliony straszliwych mil.
Stara kopalnia, którą zastałem nietkniętą, uczyniła mnie bardzo bogatym, lecz cóż mi po majątku!
Dzisiaj gdy siedzę tutaj, w moim małym gabinecie, którego okna spoglądają na rzekę Hudson, mija
właśnie dwadzieścia lat od chwili, w której po raz pierwszy otworzyłem oczy na Barsopmie. Przez okno przy
biurku widzę go błyszczy na niebie, i wydaje mi się, że dziś wzywa mnie tak, jak jeszcze nigdy dotąd od tej
strasznej nocy i że przez bezmiar przestrzeni widzę piękną, czarnowłosą kobietę, stojącą w pałacowym ogrodzie,
a przy niej małego chłopca. Oplata matkę ramionami, a ona wskazuje w niebo, ku planecie, nazywającej się
Ziemia. U ich stóp leży wielka, straszliwie brzydka bestia o złotym sercu.
Wierze, że na mnie czekają i mam dziwne wrażenie, że wkrótce będę się mógł o tym przekonać.
KONIEC
69
[ Pobierz całość w formacie PDF ]