[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oddzielnie w nocy.
- Nic na to nie poradzę - płaczliwie oznajmiła pani Fryderykowa. - Przedwczoraj
zaproponowałam, żeby spała z nią Christine, ale ona stanowczo odmówiła i zamknęła swoje
drzwi na klucz. Och, nie macie pojęcia, jak się zmieniła. Nie chce pracować, a w każdym razie
szyć. Prace domowe wykonuje jak zwykle. Lecz wczoraj nie chciała pozamiatać salonu, choć
zawsze robimy to w czwartki. Powiedziała, że poczeka aż się zabrudzi. A gdy ją zapytałam, czy
woli zamiatać brudny pokój zamiast czystego, odparła: - Naturalnie. Wówczas widzę efekt
swego trudu. - Pomyślcie tylko!
- Albo ten dzbanek z potpourri - kuzynka Stickles słowo pot-pourri wymówiła
fonetycznie - zniknął z jej pokoju. Znalazłam go w kawałkach na sąsiednim podwórku. Nie
chciała nam jednak powiedzieć, co się z nim stało.
- Nigdy bym nie oczekiwał od Doss czegoś takiego - zauważył stryj Herbert. - Zawsze
zdawała się być taką cichą i rozsądną dziewczyną. Trochę tępawą, ale rozsądną.
- Jedyną pewną rzeczą na tym świecie jest tabliczka mnożenia - oznajmił stryj James,
czując się inteligentniejszy niż kiedykolwiek.
- No cóż, przestańmy się zamartwiać - zakończył stryj Beniamin. - Dlaczego chórzystki
noszą ładne pończochy?
- Dlaczego? - spytała kuzynka Stickles, bo ktoś powinien to zrobić wobec braku
Valancy.
- Bo lubią obnażać łydki - zachichotał stryj w odpowiedzi. Kuzynka uznała żart za
trochę niedelikatny. I to w obecności Olivii! Lecz cóż, tacy są mężczyzni.
Zaś stryj Herbert pomyślał, że odkąd wyszła Doss, na przyjęciu zrobiło się raczej
nudnawo.
* * *
Valancy pośpieszyła do domu przez pogrążone w błękitnawym zmierzchu ulice i chyba
szła zbyt prędko. Atak, który ją chwycił, gdy szczęśliwie dotarła do swego pokoju, był
silniejszy niż wszystkie dotąd.
To byłoby straszne umrzeć w takim bólu. Może... może właśnie nadchodzi śmierć?
Poczuła się straszliwie osamotniona. Kiedy po jakimś czasie mogła już myśleć, zaczęła się
zastanawiać, jakby to było, gdyby miała obok siebie kogoś współczującego, kogoś naprawdę
troszczącego się o nią. Kogoś, kto zamiast robić szum i zamieszanie, ująłby ją za rękę i mówił:
- Tak, wiem. To straszne, ale bądz dzielna, wkrótce poczujesz się lepiej. - Na pewno nie mogła
to być matka ani kuzynka Christine. Skąd nagle przyszedł jej na myśl Barney Snaith? Dlaczego,
pogrążona w bólu i samotności, poczuła, że on potrafiłby współczuć, żałować kogoś
cierpiącego? Czy dlatego wydawał się starym, dobrze znanym przyjacielem, że stanęła w jego
obronie przeciwko całej rodzinie? Nie miała siły zażyć lekarstwa przepisanego przez doktora
Trenta. Wreszcie zdołała po nie sięgnąć. Wkrótce ból minął, ale leżała na łóżku całkowicie
wyczerpana i oblana zimnym potem. Och, to było przerażające! Nie przetrzyma następnych
ataków. Można nie obawiać się śmierci, gdy jest nagła i bezbolesna, lecz tak cierpieć
umierając...!
Nagle roześmiała się. Ten obiad był zabawny. I wszystko okazało się takie proste. Po
prostu mówiła to, co zawsze myślała. A te ich twarze! Stryj Beniamin - biedny, oszołomiony
stryj Beniamin! Valancy wiedziała, że jeszcze tego wieczoru zmieni testament i przeznaczoną
dla niej część majątku zapisze Olivii. Olivia zawsze otrzymywała wszystko, co należało do
niej. Pamiętała piaskową górkę. Mogła chociaż pośmiać się z klanu, tak jak zawsze chciała.
Sprawiało jej to niezmierną satysfakcję, ale jednocześnie myślała, że jest to raczej żałosne.
Wstała z łóżka i podeszła do okna. Wilgotny, łagodny wiaterek poruszał gałązkami.
Włoskie topole na trawniku pani Tredgold - z lewej strony domu - rysowały się
ciemnofioletowymi sylwetkami na tle czystego nieba. Wysoko nad nimi drżała mlecznobiała
gwiazda jak żywa perła na srebrnozielonym jeziorze. Daleko, za stacją kolejową, widać było
otulone cieniem lasy rosnące wokół jeziora Mistawis. Nad wszystkim unosiła się delikatna
biaława mgiełka, a wyżej stał młodziutki sierp księżyca. Valancy spojrzała nań przez lewe
ramię i powiedziała: - Chciałabym, zanim umrę, mieć własną, małą piaskową górkę.
Rozdział czwarty
Stryj Beniamin przekonał się, że wziął na siebie zbyt wiele, tak beztrosko obiecując
zawiezć Valancy do doktora. Ona bowiem pojechać nie chciała i roześmiała mu się prosto w
twarz.
- Po jakie licho miałabym jechać do doktora Marsha? Z moją głową wszystko jest w
porządku, choć wy upieracie się, że zwariowałam. Nic z tego. Po prostu zmęczyło mnie
sprawianie przyjemności innym. Postanowiłam zacząć sprawiać przyjemność sobie. To da ci
nowy temat do rozmyślań, bo historia z malinowym dżemem zestarzała się.
- Doss - nastawał dostojnie, ale bezskutecznie stryj. - Ty... ty nie jesteś sobą, nie jesteś
do siebie podobna.
- A do kogo? - zapytała Valancy.
- Do twojego dziadka Wansbarra - odparł po chwili zdesperowany stryj Beniamin.
- Dziękuję. - Valancy wyglądała na zadowoloną. - To prawdziwy komplement.
Pamiętam dziadka. Był jedną z najzabawniejszych osób, jakie znałam. A teraz, stryju,
posłuchaj: nie pomogą żadne udręczone spojrzenia, prośby i grozby, bo i tak nie pójdę do
żadnego doktora. Jeśli zaś przywieziesz go tutaj, nie pozwolę się zbadać. Co więc zamierzasz
zrobić?
- No właśnie co? Nie wypadało i nie wydawało się możliwe zaprowadzenie Valancy do
doktora siłą. Na nic też się nie zdały łzy i namowy matki.
- Nie martw się, mamo - powiedziała lekko, lecz z szacunkiem Valancy. - Jest raczej
mało prawdopodobne, bym zrobiła coś naprawdę strasznego. Mam jednak zamiar trochę się
rozerwać...
- Rozerwać się! - Pani Fryderykowa powtórzyła to takim tonem, jakby córka mówiła o
zafundowaniu sobie gruzlicy.
Olivia, którą matka wysłała, aby wpłynęła na kuzynkę, wyszła z pokoju zaczerwieniona
i z gniewnie błyszczącymi oczami. Matce powiedziała, że z Valancy nic się nie da zrobić. Po
tym, gdy ona, Olivia, przemawiała do niej jak siostra, mądrze i czule, Valancy miała do
powiedzenia tyle: Ja nie pokazuję dziąseł, kiedy się śmieję .
- Zupełnie jakby mówiła do siebie, nie do mnie! Wiesz, mamo, cały czas, gdy do niej
przemawiałam, sprawiała wrażenie, że wcale nie słucha. Ale to nie wszystko. Kiedy ostatecznie
uznałam, że nic z tego co mówię, nie ma na nią wpływu, poprosiłam, żeby nie wygadywała
głupstw w obecności Cecila. I wiesz, mamo, co na to powiedziała?
- Nawet sobie nie potrafię wyobrazić - jęknęła ciotka Wellington przygotowana na
najgorsze.
- Powiedziała: Chętnie bym potrząsnęła tym twoim Cecilem. Ma zbyt czerwone usta
jak na mężczyznę . - Jestem pewna, że nigdy nie będę jej lubić jak dawniej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]