[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nawet pigułę na daszku czapki, wciąż przekrzywionym na szczęśliwą stronę. Dookoła panowała
cisza, przerywana tylko jego cichym oddechem i metalicznymi szczęknięciami zapadek drabiny.
Znieg tłumił wszelkie dzwięki.
Drabina była lekka, aluminiowa. Uniósł ją bez trudu. Ostatni szczebel oparł się o ścianę tuż pod
oknem nad kuchnią. Było już widać, że zatrzask da się otworzyć z drugiego albo trzeciego
szczebla.
Zaczął się wspinać, przy każdym poruszeniu strząsając z siebie śnieg. W pewnym momencie
drabina osiadła; zastygł w bezruchu, wstrzymując oddech, ale nic więcej się nie stało, a potem było
już w porządku. Znów ruszył w górę, mijając cegłę po cegle, aż dotarł do parapetu i spojrzał w
okno. Okno sypialni.
W środku stało dwuosobowe łóżko. Spały w nim dwie osoby. Ich twarze widoczne były jako białe
owale, jasne plamy, nic więcej.
Blaze wpatrywał się w nie, zdumiony. Zapomniał o strachu. Nie potrafił zrozumieć dlaczego (nie
rajcował go ten widok, a w każdym razie nie był podniecony), ale nagle poczuł, że zaczyna mu
stawać. Nie miał absolutnie żadnych wątpliwości, że obserwuje Josepha Gerarda III i jego żonę.
Patrzył na nich, ale oni o tym nie wiedzieli. Zaglądał prosto do ich świata. Oglądał sobie ich
komódki, ich nocne stoliki, ich wielkie dwuosobowe łóżko. Widział nawet siebie, w wysokim
stojącym lustrze, widział, jak zagląda do środka z zewnątrz, z miejsca, gdzie jest zimno. Patrzył na
nich, a oni nie mieli o tym najmniejszego pojęcia. Aż się zatrząsł od tych emocji.
Oderwał oczy od śpiącej pary i przyjrzał się zatrzaskowi po wewnętrznej stronie okna. Był to
prościutki zameczek na zapadkę (George by powiedział: Prosty jak drut"). %7łeby go otworzyć,
wystarczyło odpowiednie narzędzie. Blaze, rzecz jasna, nie miał przy sobie takiego narzędzia, ale
okazało się, że i tak go nie potrzebuje. Zatrzask był otwarty.
Debile, pomyślał. Bogate republikańskie debile. Ja może i jestem tępy, ale to są normalne głupki.
Rozstawił stopy jak najszerzej na szczeblu drabiny, żeby mieć lepsze podparcie i móc przyłożyć
większą siłę, po czym zaparł dłonie o ramę okna i powoli zaczął ją przesuwać do góry. Zpiący
mężczyzna przewrócił się z boku na bok. Blaze odczekał, dopóki Joseph Gerard nie powrócił do
sennej krainy, a potem znów naparł na okno.
Już zaczynał myśleć, że jest jakoś zamknięte na stałe i dlatego zatrzask był otwarty, kiedy
pomiędzy ramą a parapetem pojawiła się wąziutka szczelina. Drewno skrzypnęło cicho. Blaze
natychmiast przestał naciskać.
Zastanowił się.
Trzeba będzie to zrobić szybko: otworzyć, wejść, zamknąć. Inaczej mrozne styczniowe powietrze
na pewno ich obudzi - nie ma bata. Ale jeśli okno zacznie skrzypieć, przy otwieraniu, to też się
obudzą.
- Dawaj. - Z ziemi, spod drabiny, dobiegł go głos George'a. -Tylko się postaraj.
Blaze wsunął palce pomiędzy spód ramy okiennej a futrynę, pociągnął do góry. Okno otworzyło się
bezszelestnie. Przełożył nogę przez parapet, oparł na niej ciężar ciała, odwrócił się i zamknął okno,
które dopiero wtedy skrzypnęło koncertowo, a opadając, wydało głuchy łomot. Blaze przykucnął,
nie śmiejąc się poruszyć. Bał się spojrzeć w stronę łóżka, nadstawił tylko uszu, łowiąc najlżejsze
szelesty.
Cisza.
O nie. Na pewno nie cisza. Noc rozbrzmiewała symfonią odgłosów. Było słychać na przykład
oddechy: dwoje ludzi oddychało niemalże unisono, jakby jechali na takim dwuosobowym rowerze.
Materace w łóżku poskrzypywały cichutko. Tykał zegar. Coś syczało - pewnie piec. A cały dom
oddychał. Starzał się jak co dzień od pięćdziesięciu czy siedemdziesięciu pięciu lat. A może nawet,
cholera, od stu. Starzały się jego kości: cegły i drewno.
Blaze odwrócił się i spojrzał na śpiących. Kobieta leżała odkryta aż do pasa. Górna część koszuli
nocnej zjechała jej na bok, odsłaniając nagą pierś. Blaze stał i gapił się, zafascynowany jej
falowaniem, nie mogąc się nadziwić, że sutek stwardniał od tego krótkiego przeciągu...
- Ruszaj się, Blaze! Jezu, na co czekasz!
Przemknął przez pokój na palcach, wstrzymując oddech i wypinając klatkę piersiową jak gruby
pułkownik z kreskówki; idealna karykatura kochanka chowającego się pod łóżkiem.
Zatrzymało go lśnienie złota.
Na jednej z komódek stała ramka na zdjęcia w kształcie tryptykowej piramidy. Była wykonana ze
złota. Na dole znajdowały się fotografie Joe Gerarda III i jego żony parmenki o skórze koloru
oliwki, a nad nimi - portret łysego niemowlaka otulonego kocykiem podciągniętym pod samą
brodę. Jego ciemne oczy były szeroko otwarte na świat, do którego zawitał tak niedawno.
Blaze dotarł w końcu do drzwi i przekręcił gałkę, ale zatrzymał się jeszcze i obejrzał za siebie.
Kobieta przełożyła rękę, zakrywając nagą pierś. Jej mąż spał na wznak z otwartymi ustami. Nagle
zachrapał gardłowo, marszcząc nos, ale przedtem przez chwilę wyglądał jak trup. Ten widok
przypomniał Blaze'owi psa o imieniu Randy, leżącego na ściętej mrozem ziemi oraz pchły i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]