[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ray Garraty wylał sobie na głowę zawartość manierki, odchylają głowę, aż mu w karku
strzeliło. Dopiero co ociepliło się na tyle, że z ust przestały ulatywać obłoczki pary, woda
wciąż była lodowata i w jakimś stopniu przepędziła senność.
Obejrzał się na towarzyszy podróży. McVries miał teraz długą szczecinę, czarną jak jego
czupryna. Collie Parker zmi-zerniał, ale wyglądał na twardego, nie do pokonania. Baker
prezentował się niemal eterycznie. Scramm nie był tak rozpalony, ale wciąż kaszlał -
głębokim, dudniącym kaszlem. Garraty przypomniał sobie, jak sam kaszlał, kiedy bardzo
dawno temu, w wieku pięciu lat miał zapalenie płuc.
Noc minęła sennym ciągiem dziwnych nazw na oświetlonych reflektorami tablicach,
wiszących wysoko w górze. Ve-azie. Bangor. Hermon. Hampden. Winterport. %7łołnierze
odstrzelili tylko dwóch i Garraty zaczął godzić się z prawdą wariackiej teorii Parkera.
Znów nastał jasny dzień. Kolejny raz wyodrębniły się małe ochronne grupy, zawodnicy
żartowali o brodach, ale nie o stopach... o stopach nigdy. Garraty poczuł w nocy pękanie
kilku małych pęcherzy na prawej pięcie, ale miękki absorbujący materiał skarpetki jakoś
ochronił żywe mięso. Dopiero co minęli drogowskaz: AUGUSTA 77, PORTLAND 187.
- To dalej niż mówiłeś - zganił go Pearson. Był straszliwie wychudzony, włosy dyndały mu
smętnie przy policzkach.
- Nie jestem chodzącą mapą - powiedział Garraty.
- Co z tego...? To twój stan.
- No i co?
- Nic. - W tonie Pearsona nie było urazy. - Rany, nie powtórzę tego i za sto tysięcy lat.
- Obyś tyle przeżył.
- No. - Pearson zniżył głos. - Już się zdecydowałem. Jak będę tak zmęczony, że nie dam
rady iść, to pobiegnę na bok i dam nura w tłum. Nie odważą się strzelać. Może uda mi
się zwiać.
- To jakbyś skoczył na trampolinę. Z miejsca odrzucacie z powrotem na autostradę, żeby
zobaczyć, jak się wykrwawiasz. Nie pamiętasz Percy'ego?
- Percy nie myślał. Próbował tylko uciec do lasu. Zgadza się, Percy'ego dopadli. -
Popatrzył z ciekawością na Garra-ty'ego. - Nie jesteś zmęczony, Ray?
- Coś ty. Nie widzisz, że pracuję na wolnym biegu?
- Ja ledwo się trzymam. - Pearson oblizał wargi. - Muszę strasznie się wysilać, żeby
choćby myśleć. I w nogach czuję coś takiego, jakbym miał powbijane harpuny do
samej...
Z tyłu zbliżył się do nich McVries.
- Scramm umiera - powiedział wprost.
- Co?! - zareagowali równocześnie Garraty i Pearson.
- Ma zapalenie płuc. Garraty skinął głową.
- Tego się bałem.
- Jego płuca słychać na dwa kroki. Można by pomyśleć, że ktoś przepuszcza przez nie
Golfsztrom. Jeśli dziś będzie gorąco, po prostu się wypali.
118
- Biedaczysko - westchnął Pearson; ton ulgi w jego głosie był jednocześnie nieświadomy
i niewątpliwy. - Mógłby nas wszystkich załatwić, coś mi się zdaje. I jest żonaty. Co zrobi
jego żona?
- A co może zrobić? - spytał Garraty.
Maszerowali blisko tłumu, nie zwracając już uwagi na wyciągnięte ręce - znalezli
właściwy dystans, kiedy już paznokcie każdemu raz czy dwa podrapały ramię do krwi.
Mały chłopczyk jęczał, że chce do domu.
- Rozmawiałem ze wszystkimi - powiedział McVries. -No, prawie ze wszystkimi. Myślę,
że zwycięzca powinien coś dla niej zrobić.
- Na przykład co? - spytał Garraty.
- To sprawa pomiędzy nim i żoną Scramma. A jak drań wystawi ją do wiatru, wszyscy
wrócimy i będziemy go prześladować.
- W porządku - powiedział Pearson. - Co mamy do stracenia?
- Ray?
- Zgoda. Pewnie. Rozmawiałeś z Garym Barkovitchem?
- Tym kutasem? Nie zrobiłby sztucznego oddychania własnej matce, gdyby się
przytępiła.
- Ja z nim pogadam - rzekł Garraty.
- Nie dojdziesz z nim do ładu.
- Spróbuję. Teraz.
- Ray, czemu nie pogadasz i ze Stebbinsem? Zdaje się, że gada tylko z tobą. Garraty
prychnął.
- Mogę ci z góry powiedzieć, co powie.
- Nie"?
- Spyta dlaczego". I zanim skończy, nie będę miał zielonego pojęcia.
- W takim razie odpuść sobie.
- Nie mogę. - Garraty skierował się ku małej, przygarbionej postaci Barkovitcha. - To
jedyny gość, który myśli, że wygra.
Barkovitch drzemał. Z przymkniętymi oczami i puchem zakrywającym oliwkowe policzki
wyglądał jak wyświechtany pluszowy miś. Kapelusz przeciwdeszczowy zgubił albo
wyrzucił.
- Barkovitch...
Przebudził się gwałtownie, gdy Garraty go zagadnął.
- O co chodzi? Kto to? Garraty?
- Tak. Słuchaj, Scramm umiera.
- Kto? A, tamten kmiotek. Dobrze mu tak.
- Dostał zapalenia płuc. Pewnie nie wytrzyma do południa.
Barkovitch z wolna przebiegł po Garratym oczami czarnymi jak guziki u butów. Tak, tego
rana przypominał misia jakiegoś sadystycznego bachora.
- Ale wyglądasz, Garraty, z tą swoją wielką szczerą obwisłą gębą. Czego?
- No cóż, może nie wiesz, jest żonaty i... Barkovitch wybałuszał oczy tak, jakby zaraz
miały mu wypaść mu z oczodołów.
- %7łonaty? %7łonaty?! Chcesz mi powiedzieć, że ten zakuty łeb jest...
119
- Ciszej, dupku! On cię usłyszy!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]