[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z gośćmi. Kazał przynieść wina i kusztyczki.
Młode to jeszcze wino tłumaczył bo i winnice niestare. Na nowo zakładać
musieliśmy po zniszczeniu. Ale już własne mamy i na chwałę Bożą, i dla gości.
Przypił do przybyłych. Wolkmar wypił i skrzywił się, Herman zaś rzekł:
Chwalić Boga i za takie. Wszystko w tym kraju wyrośnie, jeno spokoju trzeba i
ładu.
Dziwne mi to, że wam, coście niedawno starsze wino pijali, smakuje tu wszystko
wtrącił Wolkmar zgryzliwie.
Gdyby mi nie smakowało, nie siedziałbym tutaj odparł Herman.
Wolkmar zrozumiał widocznie przymówkę:
Jeden siedzi, bo chce, drugi, bo musi powiedział.
Herman dziwnie spojrzał na Wolkmara, a bystry opat miarkując zadzierkę, by rozmowę
odwrócić, zapytał:
Pono sprawę jakąś macie do mnie: słucham was.
Prosić was chciałem, byście mi dzieło świętego Augustyna De civitate Dei
skopiować kazali. Nie stać mnie, by je sprowadzić. Suła o księgi nie dba, Stanisław
oszczędny jest, a książę niezbyt dla niego hojny.
To dziwne. Dla nas bo szczodry jest. Niedawno nam Opatowiec podarował, choć
nieubogi nasz klasztor. I inne uposaża, kościoły stawia. Pierwsze to słyszę, że hojny nie jest
dość oschle zauważył opat.
Wolkmar poczerwieniał, ale pomnąc, z kim mówi, rzekł pokornie:
I mnie to dziwne. Ktoś nam chyba szkodzi u księcia, skoro nas tylko pomija w swej
łasce, najważniejszą diecezję w królestwie. Wszakże i menniczego prawa odmówił nam,
choć dostał je nie tylko gnieznieński, ale i wrocławski biskup.
Księgę wam każę przepisać odwrócił rozmowę opat. Jeno pergaminu
dostarczyć musicie.
Wszakże i to na wagę złota. Będę musiał komesa Sieciecha uprosić. Jeszcze u niego
najłacniej znalezć nam wsparcie i potrzeb naszych zrozumienie. Jeno nie wiem, kiedy wróci.
Wrócił już odparł krótko opat.
Tedy zaraz jutro udam się do niego. Pewny jestem, że nie odmówi. A wy ze mną
pojedziecie? zapytał Hermana.
Ja ostanę. Nabożeństwa chcę zażyć, a wkrótce wracać mi do Poznania
A nam czas spocząć, bo niedługo na primę wstawać trzeba zakończył Anchoras.
Udali się na spoczynek. Herman i Wolkmar nie rozmawiali już więcej. Wkradła się
pomiędzy nich jakaś nieufność. Toteż Wolkmar, gdy nazajutrz pożegnał Hermana i stojąc u
przewozu patrzył, jak proboszcz z opatem idzie do kościoła, mruknął do siebie nienawistnie:
Słowiańska jucha po matce. Dobrze, żem się więcej nie wygadał. A i z opatem
trzeba ostrożnie. Na kogóż tu można liczyć?
Rzadko uczęszczana drożyna wiodła krajem bagien wzdłuż rozlewistej rzeczułki, ginąc
w ciemnym wąwozie o skalnych ścianach, za którym zaczynał się bór. Na skrzypiącym
wozie siedział Wolkmar, zatopiony w myślach czy modlitwie. Wrześniowe słońce
dogrzewało jeszcze mocno. W wąwozie jednak przyczaił się miły chłód, a gdy przejeżdżali
przez rzeczułkę, konie same przystanęły i pochyliwszy łby pić zaczęły chciwie. Woznica też
zrzucił kaftan i przyklęknąwszy obmywać jął kudłatą głowę i kosmatą pierś i tak był tym
zajęty, że nie posłyszał dalekiego zrazu gonu psów, który zbliżał się szybko.
Prędzej nim psy posłyszał, poczuł raczej głuchy tętent, od którego drgać zdała się
ziemia, i przez spływającą z włosów na oczy wodę dostrzegł stadko turów, które sadziło z
pochyłości wprost w gardziel wąwozu.
Woznica jeno krzyknął i uskoczył na strome zbocze. Konie poderwały się i popędziły
jak oszalałe z powrotem; o pień wycięły wozem, który rozsypał się w drzazgi, i pognały
dalej, zostawiając leżącego Wolkmara. Straciwszy przytomność, nie czuł, jak śmigały nad
nim płowe cielska zwierząt.
Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą głęboką pustkę błękitnego nieba bez chmurki. Nie
było myśli o co zaczepić. W głowie szumiało mu jak w lesie. Potem oczyma poruszył i
pobiegł wzrokiem po wyniosłym świerku. Szczyt jego kąpał się w blasku słońca,
nieruchomy.
Nie ma wiatru pomyślał. Skąd ten szum?
Nagle przypomniał sobie przygodę i nawrót strachu poderwał go. Jęknął i legł z
powrotem. W krzyżach strzykało go nieznośnie, piersi miał obolałe. Począł jęczeć, lecz
przytomność wróciła mu zupełna.
Ruch i głos jego zwróciły widocznie czyjąś uwagę, gdyż nad nim ozwał się głos:
%7łyjecie! Myślelim, że was tur stratował.
Nad leżącym pochyliła się twarz młoda jeszcze, okolona czarnym zarostem, a błękitne,
zimne i przenikliwe oczy spojrzały na niego. Wolkmar poznał Sieciecha, który obmacywał
go ostrożnie. Wolkmar jęknął znowu, lecz Sieciech rzekł z odcieniem lekceważenia:
Całe macie kości. Pewnie od strachu was zemdliło. Wina się napijecie i przejdzie
wam.
To rzekłszy na pachołka skinął, by podał wina, lecz gdy pachołek usiłował podnieść
leżącego, by go napoić, Wolkmar krzyknął z bólu.
Sieciech spojrzał na niego mówiąc:
Musieliście coś odbić. Każę was zanieść do Morawicy. Tam baby zajmą się wami.
Do was właśnie jechałem wystękał Wolkmar.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]