[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i pokazałem im gada. Utworzyły wokół mnie pełen szacunku krąg i z zaciekawieniem oglądały
kameleona. Po chwili najstarszy mandryl zebrał się na odwagę, szybko dotknął martwego gada,
natychmiast cofnął rękę i wytarł starannie o ziemię. W żaden sposób nie udało mi się skłonić
koczkodanów, żeby się zbliżyły. Mandryle w końcu nabrały odwagi i zaczęły się bawić
martwym kameleonem, wymachując nim na wszystkie strony. Musiałem położyć kres tej
zabawie, ponieważ koczkodany bardzo protestowały i były chyba naprawdę przerażone. Potem
zrobiłem jeszcze inne doświadczenie: wziąłem dużego żywego kameleona i wpuściłem między
małpy. Choć schodziły mu z drogi, gadały i robiły do niego różne miny, nie sprawiały wrażenia
specjalnie przerażonych. Następnie zdobyłem dużego węża wodnego i znów wpuściłem między
małpy. Tym razem naprawdę się bały: wszystkie uciekły na swoje słupki i przywarty do nich,
krzycząc przerazliwie, dopóki nie zabrałem węża. Największymi urwisami wśród małp były
mandryle. Wszystko, co im dawano, najpierw sprawdzały, czy nadaje się do jedzenia. Jeśli nie,
bawiły się tym chwilę, ale wkrótce traciły zainteresowanie. Do czegoś jadalnego (a tylko
niewiele rzeczy nie zaliczało się do tej kategorii) podchodziły w dwojaki sposób. Taki smakołyk
jak konik polny zjadały natychmiast, żeby nikt inny ich nie uprzedził. Jeśli jednak rzecz była
mało atrakcyjna, bawiły się nią długo, tylko od czasu do czasu odgryzając kawałek.
Mandryle, choć brzydkie w porównaniu z innymi małpami, mają swoisty wdzięk; chodzą
rozkołysanym krokiem jak psy; gdy patrzą na człowieka, śmiesznie marszczą nos, ukazując przy
tym wszystkie zęby w okropnym grymasie, który ma być czarującym uśmiechem; podchodzą
tyłem, ukazując jasnoróżowy zadek, co jest objawem serdeczności. Wszystko to sprawiło, że
bardzo polubiłem mandryle, a serce mi topniało ze wzruszenia, kiedy podbiegały do moich nóg,
wydając przy tym podobne do czkawki okrzyki zachwytu, i patrzyły mi w twarz z wyrazem
oddania. Sześć mandryli, które kupiłem, przez długi czas przewodziło innym, bardziej
nieśmiałym małpom. Szczupłe, nerwowe koczkodany zawsze wypuszczały soczystego konika
polnego, jeśli, gniewnie kaszląc, zaatakował je któryś mandryl. Ale pewnego dnia nowy
przybysz położył kres ich władzy. Do obozowiska wkroczył człowiek prowadzący przed sobą na
długim sznurku dorosłego pawiana. Małpa, choć młoda, była trzy razy większa niż
najpotężniejszy z moich mandryli i natychmiast objęła władzę nad wszystkimi innymi. Nowy
pawian miał żółtawe poszarpane futro, wielkie zęby i długi, obwisły jak u lwa ogon. Chyba
właśnie ten ostatni atrybut przyprawił mandryle o kompleks niższości obserwowały ogon przez
dłuższy czas z wielkim zainteresowaniem, a potem odwracały się, żeby obejrzeć własne pupy
z krótkimi zakręconymi ogonkami. Nazwałem pawiana George, gdyż przypominał mi pewnego
człowieka z wioski, który nosił to imię. George, łagodny i uprzejmy wobec innych małp, nie
dopuszczał jednak do żadnej poufałości. Czasem pozwalał koczkodanom wybierać sól ze swojej
sierści, a sam leżał wyciągnięty jak długi na ziemi, z wyrazem błogości na twarzy. Ledwie się
pojawił, mandryle wspólnie próbowały go zbić, żeby dowieść swej wyższości, ale George
świetnie sobie z nimi poradził i odpłacił pięknym za nadobne. Po tej bijatyce mandryle nabrały
dla niego respektu i zawsze rozglądały się wokoło, żeby zobaczyć, gdzie jest George, nim
zaczęły dokuczać któremuś z koczkodanów, gdyż George z zasady kończył wszelkie kłótnie
w ten sposób, że przybiegał i z całej siły gryzł obu walczących.
Ponieważ George był oswojony, cały mój personel bardzo go lubił, a on spędzał dużo czasu
w kuchni. Szybko musiałem to jednak ukrócić, gdyż jego obecność tam była wymówką dla
wszystkich niepowodzeń: jeśli obiad się spóznił, to właśnie George przewrócił patelnię, jeśli coś
zginęło, zawsze co najmniej trzech świadków przysięgało, że zabrał to George. Wreszcie George
został przywiązany wraz z innymi małpami i objął nad nimi przewodnictwo, co jednak wcale nie
uderzyło mu do głowy. Pod tym względem był wprost niezwykły, gdyż prawie każda małpa,
jeśli widzi, że inne ją szanują i boją się, staje się odrażającym tyranem. Zrobił też coś, co
zdumiało nie tylko inne małpy, ale również i moją służbę. Przekonany, że okaże taki sam respekt
dla kameleonów jak inne małpy, przywiązałem go na dość długiej lince. Natychmiast sięgnął
czarną ręką, chwycił siedzącego na gałęzi kameleona i zjadł w wielkim apetytem. Oczywiście
natychmiast skróciłem linkę.
Najbardziej uroczą małpą była samica koczkodana czerwonouchego. Wielkości małego kota,
miała zielonożółte futro, żółte łaty na policzkach, firankę rdzawych włosów zasłaniających uszy,
a na nosie dużą rudawą kępkę sierści w kształcie serca. Kończyny miała smukłe, palce zaś
cienkie i kościste jak u starca. Codziennie małpy dostawały po garści koników polnych; ona,
widząc, że się zbliżam, stawała na tylnych nogach, wydając przenikliwe ptasie okrzyki,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]