[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Spółka". - Chciałbyś robić wywiad? - Leit popatrzył mi w oczy i to było wszystko. - Gdzieś w
okolicy - mówił - jest grupa Czaczkiesa. Trzeba pójść w teren, nawiązać z nimi robotę. To są
ludzie z kamieniołomów, uciekli na wiosnę. Oni się gdzieś włóczą kupką po lasach, \yją
półnadzy. To trzeba zbadać. No, więc ty to zrobisz. Wczoraj koło Pasiek zabili człowieka,
mówi się, \e to czaczkiesowiec. Zbadać trzeba u ludzi w okolicy, kto to ten zabity. Kto
widział i co widział. Gdybyś spotkał Czaczkiesa - poznasz go od razu, bo jest bardzo wysoki,
wy\szy od naszego Chuny. Tego samego dnia poszedłem lasami pod Pasieki, \eby stwierdzić,
czy rzeczywiście ten jakiś zabity człowiek jest z grupy Czaczkiesa. Ale nie, nigdzie tam
nikogo zabitego. Dopiero za pagórkiem, przy ście\ce do Wilin znalazłem kupę ciał. Była to
zabita kobieta i troje dzieci przy niej. Na biednym odzieniu le\ała ju\ pajęczyna z rosą. To
było mniej więcej tu, gdzie teraz te kobiety przystanęły. Poprawiają tłumoki na plecach,
siąkają nosy. Przystawiamy dłonie do czoła, bo pali się coś w Szabasowej czarnym dymem.
Daleko na szosie widać kilka par sań. Robi się fioletowy wieczór, na drzewach usiadł szron,
szkli się solą przed nami ście\ka, a daleko głucha ściana dymu. - Nie nocował w waszej wsi
ten człowiek, wy go pewnie znacie, ten, co to u księdza na podwórzu został raz postrzelony.
Leit on się nazywa - pytam najbli\szej kobiety. - Tak było - powiada ta najbli\sza.
- Nocował?
- Ta wariatka Domińka przytuliła go w swojej komorze. Chodziła, udawała, \e coś tam
wysypuje, a ktoś musiał widzieć wszystko. Ja siedziałam i szyłam. Któryś z chłopów 202
przyszedł i powiedział, \e coś będzie tej nocy. Poszli ludzie do Domińki i powiedzieli jej,
\eby go sobie wywiozła ze wsi: "Słuchaj nas, będzie bieda." A ona stanęła na progu komory i
talerzem w pierwszego człowieka. To gwałtowna dziewczyna i nikt ju\ nie śmiał pyska
otworzyć. Przyszli nad ranem szupowcy i tak się to stało. - A on? Ten człowiek, ten Leit?
- Spalił się. Ten wasz Szaja zebrał to, co się nie spopieliło, do czapki znalezionej pod
przełazem. A co jej, zdrowej kobyle, wysadziła okno i nawet nie wie, co się u nas w
przysiółku potem stało. Matka moja jeszcze wybiegła na próg i przewaliła się na poręcz, coś
wołała. A tu lęk, Jezu, jaki lęk. Wyleciałam z domu i biegłam na ogrody, i lękałam się, \e
dogonią i siły nie będzie, \eby się wyrwać z tych strasznych rąk. - A co z tą czapką?
- Zakopali koło figury. Ziemia zamarzła na kość, cię\ka. Siekierą rozbili i zasypali. -
Waszych chłopów zabrali czy zabili?
- I zabili, i zabrali na śledztwo. Swego ja nigdzie nie poznałam. - Pewnie zabrali - powiadam.
- Dowiemy się u kolejarza na szlabanie, on musiał widzieć, kogo tej nocy przyprowadzili z
szosy do Szabasowej. No nie? Ale kobiety milczkiem sunęły w dół. Nad lasem pokazał się
czerwonawy jak węgielek księ\yc. Mrok szybko zasłaniał oczy. Zimny północny wiatr
szczypał za nos, słychać ju\ było gwizdy z dworca Szabasowej, gdzieś szczekały psy z
przypłaszczonej nocą odległości. Mijamy ciemne domki na przedmieściu Foresta, ludzi nie
widać, gdzieś ktoś jak czarna kula przetoczy się szybko z podwórza na podwórze. Przed
szlabanem pchnąłem rękę do kieszeni, pistolet zimny jak lód. Ktoś stoi w ciemnym płaszczu.
- Dobry wieczór - powiadam.
- Dooobry - huczy niski bas.
203
- Co tu się paliło? - Przystajemy, ten obcy zapala szybko papierosa i w blasku od zapałki
przypatruje się mojej twarzy. - Baraki \ydowskie spalili - powiada i prztyknął węgielek za
siebie, zrobił krok ku kobietom. - Ja na waszym miejscu sprzedałbym samogon tu, w mieście
odbiorą wam \andarmi. A ty \yj, człowieku, nie wiadomo jak. Zajdziemy tu do budki,
zapłacę. - Czym pan płaci? - spytałem.
- To zale\y - on powiada i chrząknął.
- Musimy iść do kryminalnej policji - powiadam - bo tym kobietom zabrali tej nocy mę\ów. -
Trudno, co pilniejsze.
- Widział pan co w nocy? - pytam.
- Co pan rozumie: widział?
- Czy kogoś przyprowadzili z szosy do miasta?
- Czemu nie, ile razy to się widzi. Co z tego? Kolejarz odszedł za tor i zaraz nadjechał pociąg
towarowy ze wschodu, widać na tle nieba krowie łby z du\ymi rogami, ryczą cielęta, kwiczą
świnie. Stoimy chwilę - długi jest pociąg. Widać za wagonami w błyskach latarki elektrycznej
cholewy \andarmów. Odłączyłem się od kobiet i szybkim krokiem wzdłu\ szkarpy uciekam
między kupy desek. Pociąg przeleciał, słychać koło budki: - Samogonka, samogonka!
Donerweter! Kom... kom... kom..
Biegłem wzdłu\ jakiegoś rowu, magazynki grzechotały w kieszeni, za drutami kolczastymi
białe pustkowie boiska sportowego i teraz z boku widziałem światła elektryczne sunące po
szkarpie. Tam dalej ktoś zagwizdał dwa razy na palcach. Na ulicy Kolejowej spotkałem
dziewczynę, mo\e czternastoletnią, szła w kierunku miasta, dzwigając coś w wiaderkach. -
Niech mi panienka pozwoli - powiedziałem - pomogę.
204
Dziewczyna nie odpowiedziała, mo\na było przypuszczać, \e się przestraszyła, zaczęła
płakać. - To, proszę pana, ja sobie kupiłam.
- Nic... nic - wyszeptałem i pobiegłem.
Ulica była pusta. Okiennice zamknięte, tylko z Grand Hotelu buchała na drogę smuga światła;
nad dachem dym sznurujący prosto do nieba. Za hotelem uliczki getta, sterczą połamane
futryny jak zawalony wiatrak. Snuł się tu jeszcze niedawno, w letnie wieczory, tłum ludzi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]