[ Pobierz całość w formacie PDF ]
serca.
Nie dałem mu szansy skończyć. Sięgnąłem do kieszeni i cisnąłem w Victora Cienia
pustym plastikowym pojemnikiem po filmie.
Jako broń nie było to wiele. Jednak był to rzeczywisty przedmiot, rzucony przez
rzeczywistą osobę, przez śmiertelnika. Musiał naruszyć integralność magicznego kręgu.
Pojemnik przeciął powietrze nad kręgiem i rozerwał go w chwili, kiedy Victor
dokończył inkantację i właśnie miał zagłębić łyżkę w ciele biednego królika. Energia burzy ze
świstem opuściła cylinder, w którym była zgromadzona, podtrzymywany przez przerwany
teraz krąg.
Do pomieszczenia wdarła się moc, dzika, nieukierunkowana, rozproszona - sama
barwa i surowy dzwięk - zmiatając wszystko z siłą huraganu. Sprawiła, że przedmioty
fruwały w powietrzu, łącznie ze mną i Victorem. Rozerwała krąg, w którym byli Beckittowie,
a oni, obijając się o siebie, potoczyli się po podłodze, pod ścianę.
Uchwyciłem się barierki i trzymałem z całej siły, kiedy moc szalała wokół, ładując
powietrze surową, niebezpieczną magią, wzbierając jak woda pod ciśnieniem, która szuka
ujścia.
- Ty skurwysynu! - wrzasnął Victor poprzez wichurę. - Czemu nie umierasz!
Uniósł rękę i krzyknął coś w moją stronę. Przestrzeń między nami wypełnił ogień,
gwałtowny i gorący. W pomieszczeniu było teraz dość energii, którą mogłem wykorzystać,
więc zamykając oczy i koncentrując się, zaczerpnąłem jej, by zbudować przed sobą twardą,
wysoką ścianę. Stworzyć tarczę bez pomocy bransolety było o wiele trudniej, ale udało mi się
odgrodzić od płomieni i skierować je wirowym ruchem w górę, ponad stworzoną przeze mnie
kopułę zgęstniałego powietrza, nieprzepuszczającą magii Victora. Otworzyłem oczy w chwili,
gdy języki ognia zaczynały lizać belki stropu.
Po przejściu ognia powietrze nadal pulsowało energią. Victor zawarczał, widząc mnie
na nogach, wyciągnął rękę w bok i wypluł z siebie słowa wezwania. Zakrzywiony kij
wyglądający na jakąś kość przemknął ku niemu przez powietrze. Schwycił go jedną ręką
i wymierzył we mnie, przybierając postawę człowieka trzymającego pistolet.
Problemem większości magów jest to, że są za bardzo przyzwyczajeni do myślenia
w kategoriach jednej tylko dziedziny - magii. Nie sądzę, by Victor spodziewał się po mnie, że
doskoczę do niego przez drżącą podłogę i pchnę go ramieniem w pierś. Odchyliłem się nieco
i wyprowadziłem cios kolanem w jego brzuch. Chybiłem i zamiast tego trafiłem Victora
prosto między nogi. Zgiął się wpół i padł na ziemię. Do tej pory wrzeszczałem na niego bez
ładu i składu. Teraz zacząłem go kopać po głowie.
Usłyszałem za sobą metaliczny szczęk, więc odwróciłem się i zobaczyłem Beckitta,
który stał nagi z wymierzonym we mnie pistoletem automatycznym. Rzuciłem się w bok,
słysząc odgłos wystrzału. Coś gorącego otarło się o moje biodro, tak że aż mną okręciło
w miejscu. Ruszyłem w stronę kuchni. Beckitt zaklął. Usłyszałem szereg ostrych szczęknięć.
Automat się zaciął. Cholera, przy tej ilości magii fruwającej po pokoju wszyscy mieliśmy
szczęście, że nie eksplodował.
W tym czasie Victor potrząsnął kością i wysypał z niej na podłogę z pół tuzina
zasuszonych brązowych skorpionów. Bielsze od zęby błyskały w jego opalonej twarzy
żeglarza, kiedy warczał:
- Scorpis, scorpis, scorpis!
Oczy płonęły mu żądzą i wściekłością.
Noga odmówiła mi posłuszeństwa, więc tyłem wycofałem się do kuchni, opierając się
na dłoniach i jednej nodze. W części platformy stanowiącej jadalnię skorpiony rwały się do
życia i zaczęły rosnąć. Pierwszy, a za nim inne zwróciły się w stronę kuchni i zaczęły zbliżać
się do mnie szybkimi zrywami, rosnąc z każdą chwilą.
Victor zawył z radości. Beckittowie stali wyprostowani, oboje nadzy, szczupli,
o dzikim wyglądzie. Oboje bawili się bronią. W ich oczach nie było nic, poza szaleńczą żądzą
krwi.
Poczułem, że przyciskam ramiona do kuchennej szafki. Stojąca obok miotła
przewróciła się ze stukiem. Kij od miotły odbił się od mojej głowy i upadł na posadzkę
z kafelków. Chwyciłem go, a serce waliło mi gdzieś w okolicach gardła.
Dom pełen zabójczego narkotyku. Jeden zły czarownik na swoim własnym terenie.
Dwoje szaleńców z bronią. Jedna burza dzikiej magii miotająca się w poszukiwaniu czegoś,
na czym mogłaby wyładować swój potencjał. Do tego pół tuzina skorpionów, takich jak ten,
którego atak ledwo przeżyłem, gwałtownie rosnących do rozmiarów potworów z filmów. Do
końca spotkania pozostała niecała minuta, nie będzie już przerwy dla zawodnika
rozpoczynającego rundę.
Krótko mówiąc, zapowiadał się kiepski wieczór dla naszej drużyny.
ROZDZIAA 26
Znalazłem się w pułapce. Nie było drogi ucieczki z kuchni, nie miałem czasu na
użycie wybuchowego zaklęcia. Zabójcze skorpiony mogą rozedrzeć mnie na strzępy dużo
wcześniej, zanim Victor zdoła wysadzić mnie w powietrze eksplozją magii lub pistolet
któregoś z oszalałych z żądzy krwi Beckittów odblokuje się na czas potrzebny do wsadzenia
we mnie kilku kul.
Moje biodro zaczęło wyć z bólu, co pewnie jest lepsze od śmiertelnego odrętwienia
z powodu poważniejszych ran i szoku, ale w tej chwili było to najmniejsze zmartwienie.
Przyciągnąłem do siebie miotłę, swoją jedyną, żałosną broń. Nie miałem nawet na tyle
swobody ruchu, by jej użyć.
Wtem coś przyszło mi do głowy, coś tak dziecinnego, że prawie się roześmiałem.
Wyskubałem słomę z miotły i zacząłem monotonnie zawodzić niskim głosem, kiwając
w powietrzu palcami trzymającymi słomę. Sięgnąłem, by chwycić wielką ilość wolnej energii
szalejącej w powietrzu, a następnie ułożyłem ją w zaklęcie.
- Pulitas! - krzyczałem, wznosząc głos w crescendo. - Pulitas! Pulitas!
Miotła drgnęła. Zatrzęsła się. Szarpnęła się w górę w moich rękach. Potem
wystartowała, lecąc na spotkanie nadciągających skorpionów, złowrogo powiewając nad
podłogą. Kiedy zmuszony byłem mozolnie się wyuczyć tego oczyszczającego zaklęcia, nie
przypuszczałem, że przyda mi się ono do uprzątnięcia jadowitych monstrualnych skorpionów,
ale tonący brzytwy się chwyta. Miotła, wywijając z szaleńczą energią, zaczęła zmiatać
skorpiony przez kuchnię w drugi koniec platformy starannie i skutecznie. Za każdym razem,
gdy któryś ze skorpionów próbował umknąć w bok, miotła pochylała się i zagarniała bestię
z powrotem, elegancko przewracając ją na grzbiet i zamiatała dalej. Jestem pewien, że
wymiotła też cały brud na swojej drodze. Jak już rzucam zaklęcie, robię to porządnie.
Victor zazgrzytał ze złości, widząc swoich ulubieńców, którzy nie nabrali jeszcze dość
ciała, tak porządnie zaganianych i wyprowadzanych z platformy. Beckittowie unieśli broń
i otworzyli ogień do miotły, a ja przysiadłem na piętach za szafką kuchenną. Teraz musieli
używać rewolwerów, bo strzelali gładko i w równym rytmie. Kule waliły w ściany i szafki
z tyłu, ale żadna nie przebiła tej, za którą się schroniłem.
Aapałem oddech, przyciskając rękę do krwawiącego biodra. Bolało jak diabli.
Wydawało mi się, że kula utkwiła gdzieś w kości. Nie mogłem poruszyć nogą. Było dużo
krwi. Wyżej wszystko zajęło się już ogniem, który dotarł do dachu. Niedługo cały dom runie.
- Przestańcie strzelać, przestańcie strzelać, do cholery! - wrzeszczał Victor
i strzelanina ustała.
Zaryzykowałem wytknięcie głowy nad blat szafki. Moja miotła zmiotła skorpiony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]