[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zaczepienia. Zacisnął mocno powieki, nie przestając walić nogami, w nadziei że
płynie we właściwym kierunku. Stworzonka łaziły mu po włosach, gryzły w uszy,
próbowały się wcisnąć w małżowiny i nozdrza. Sos usłyszał ochrypły okrzyk Głu-
piego i zrozumiał, że ptak wyleciał mu na spotkanie i poniósł dotkliwą klęskę.
Mógł jednak przynajmniej uciec w górę. Sos wciągał powietrze przez zaciśnięte
zęby, usiłując nie dopuścić do tego, by napastnicy dostali się również do ust.
Sos! Tutaj!
Wołała go Sola. Z wdzięcznością skierował się na oślep w tamtą stronę. Po
chwili wypłynął z kluskowatej mazi i znalazł się w czystej wodzie. Znów je prze-
ścignął!
Plecak i namiot nasiąkły i przestały się unosić na powierzchni. Dzięki temu
mógł zanurzyć głowę i otworzyć pod wodą oczy, podczas gdy prąd zrywał z niego
ryjówki.
Ujrzał przed sobą jej nogi. Wskazywały mu drogę. Nigdy nie widział nic rów-
nie pięknego.
Wkrótce leżał już na brzegu. Zrywała z niego stworzonka i wdeptywała je
w błoto.
Chodz! krzyknęła mu prosto w ucho. Są już w połowie drogi!
Nie, nie mógł odpocząć, choć był niewypowiedzianie zmęczony. Dzwignął się
na nogi i otrząsnął niczym wielki kudłaty pies. Zadrapania na twarzy szczypały
go, a mięśnie ramion nie chciały się rozluznić. Znalazł jakoś ciało Sola, dzwignął
je i zarzucił sobie na ramię, po czym powlókł się w górę po stromym stoku. Dyszał
ze zmęczenia, choć niemal w ogóle się nie posuwał.
Chodz! krzyczała cienkim głosem raz po raz. Chodz! Chodz! Chodz!
Widział ją przed sobą, dzwigającą plecak, do którego wepchnęli na siłę ma-
teriał namiotu. Woda z bagażu skapywała na jej mokre pośladki. Fantastyczne
22
pośladki pomyślał i spróbował skupić uwagę raczej na nich niż na bezlitosnym
ciężarze na plecach. Nie udało mu się.
Odwrót koszmar wysiłku i wyczerpania ciągnął się w nieskończoność.
Nogi Sosa poruszały się jak drętwe łodygi. Uderzały bezsensownie w ziemię, nie
pokonując drogi. Gdy upadał, jej bezlitosne krzyki zmuszały go do podniesienia
się i dalszego daremnego marszu, zanim znowu upadł. I znowu. Kosmate pyszczki
o lśniących, zabarwionych krwią zębach śmigały w kierunku jego oczu, nozdrzy
i języka. Ciepłe ciałka chrzęściły, piszcząc w agonii pod jego wielkimi stopami,
niczym masa torebek napełnionych krwią i chrząstkami. Gdziekolwiek spojrzał,
widział ogromne, białe jak kość skrzydła, wirujące niczym płatki śniegu.
Było ciemno. Leżał drżąc z zimna na mokrym gruncie, tuż obok nieruchomego
ciała przyjaciela. Przetoczył się na drugą stronę, zadając sobie pytanie, dlaczego
śmierć jeszcze nie nadeszła. Nagle zatrzepotały skrzydła brązowe w żółte cętki
i Głupi usiadł mu na głowie.
Dzięki ci! szepnął wiedząc, że ćmy nie zbliżą się do niego tej nocy,
i pogrążył się we śnie.
Rozdział 4
Obudziło go migotliwe światło padające na powieki. Sol leżał obok jak się
okazało żywy. W niewyraznym świetle płonącego na zewnątrz ogniska Sos
mógł dostrzec siedzącą przy nich nagą Solę.
Nagle zdał sobie sprawę, że wszyscy są nadzy. Sol prawie nic nie miał na
sobie, odkąd zanurzyli go w rzece, reszta ubrań zaś. . .
Wiszą na sznurku przy ognisku powiedziała. Dygotałeś tak mocno,
że musiałam zdjąć z ciebie przemoczone łachy. Moje też były mokre.
Dobrze zrobiłaś odrzekł. Szybko poświecił wstydliwość Sola, gdy za-
istniała taka potrzeba. To samo musiało odnosić się do niego. Zastanowił się, jak
dała radę zdjąć zeń ubranie. Z pewnością był zbyt ciężki, aby mogła go podnieść.
Musiała się przy tym niezle namordować.
Myślę, że już wyschły powiedziała. Ale ćmy. . .
Ujrzał ścianę namiotu, w którym byli zamknięci. Sola rozpaliła ognisko w ta-
kim miejscu, że ciepło promieniowało przez lekką siatkę w wejściu, ogrzewając
[ Pobierz całość w formacie PDF ]